Krótko przedtem, zanim w ostatnich dniach września emocje przedwyborcze przeniosły się z ludzi na dystrybutory paliwa Orlenu, seryjnie ulegające awariom z braku paliwa w przedwyborczej cenie promocyjnej – bielska kultura poniosła dwie dotkliwe straty. Zgadzam się z tymi, że wybory 15 października mogą zadecydować o losie Polski w perspektywie dłuższej niż jedna kadencja parlamentu, mają więc większe niż zwykle znaczenie historyczne, ale w naszej lokalnej skali wieść o tym, że zmarł Jerzy Polak, a kilka dni później – Beata Król, są równie ważne. Obydwoje, każde w swojej specjalności, znacząco zapisali się na kartach historii Bielska-Białej kilku ostatnich dekad.
Beata
Pracowała w Teatrze Polskim od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku na najtrudniejszym polu: w dziale nazywanym wówczas „organizacją widowni”, dzisiaj „biurem obsługi widzów i impresariatu”. Ta zmiana nazwy ma istotne znaczenie. W czasach PRL widownię się „organizowało” niemal tak samo, jak „organizowało się” wówczas deficytowe towary: choć wszystko wyglądało na pozór jak dzisiaj, w istocie biletów się nie sprzedawało, ale dystrybuowało za pośrednictwem zakładów pracy, szkół czy jednostek wojskowych. W rodzącym się na nowo kapitalizmie instytucje takie jak teatr musiały się od niemal od zera nauczyć technik reklamy i sprzedaży tego ulotnego produktu, jakim jest sztuka teatru, co było tym trudniejsze, że w czasie tzw. transformacji ustrojowej ludzie zbiednieli, a ponieważ pieniądze stawały się coraz bardziej prawdziwe, ceny biletów musiały znacząco wyższe niż w absurdalnej dobie tzw. ekonomii socjalizmu. W tym właśnie czasie Beata trafiła do teatru, nie mogła więc liczyć na to, że doświadczone koleżanki (te działy w większości teatrów są od lat zdominowane przez „osoby żeńskie”) staną się dla niej mentorkami, odkrywającymi tajemnice trudnej sztuki handlu teatrem, wiedziały przecież tyle samo, co ona – debiutantka.
Z biegiem lat okazało się, że ma w tej dziedzinie wielki talent i jest niezwykle skuteczna. Najpierw trzeba było umieć ludzi przekonać, że mimo pogarszających się warunków życia warto jednak znaleźć tych parę złotych na bilet do teatru, a później, kiedyśmy się stali bardziej zamożni (mówię o społeczeństwie, a nie o pracownikach teatru, gdzie takie zmiany zawsze docierają z opóźnieniem), trzeba było znaleźć sposób na wygranie konkurencji z innymi atrakcjami, zabiegającymi o uwagę publiczności. Za rosnące z roku na rok wyniki frekwencyjne (aż do rekordów w ostatnich sezonach przed pandemią) chwalono kolejnych dyrektorów i oczywiście zespół aktorski, ale to tylko część prawdy. Jak w tym śląskim dowcipie o węglarzu, który wjeżdżając między familoki, krzyczał: „Wyngielmy przywieźli!!!”, aż w końcu zniecierpliwił się ciągnący furę umęczony perszeron, odwrócił łeb do woźnicy i powiedział ludzkim głosem w najczystszej śląszczyźnie: „Ja, tyś przywióz…”. Chyba łatwiej zrobić dobre przedstawienia niż je dobrze sprzedać. Ona miała do tego nie tylko talent, ale i swoje tajemnicze sposoby.
Kiedy jeszcze pracowałem w teatrze (taka egzotyczna funkcja kierownika literackiego, bielskiej Melpomenie dzisiaj nieznana), używała moich rozmów z widzami lub oprowadzania gmachu teatru jako narzędzia marketingowego – bonus dla naszych kontrahentów. Niekiedy nie było łatwo. Kiedyś „ustawiła mi” spotkanie z żołnierzami z jednostki na Leszczynach. Ogólnie o teatrze. Siódma trzydzieści rano! Kiedy w mroźny poranek szybkim truchtem zmierzałem na 1 Maja 1, moim zaspanym oczom ukazał się… dwustuosobowy chyba pododdział stojących w dwuszeregu między fontanną a torami żołnierzy służby zasadniczej, do których przemawiał dowódca. Nie za bardzo słyszałem, zdaje się, że wydawał rozkaz, że muszą być grzeczni. W mroźnym powietrzu jego słowa materializowały się w romantyczną mgiełkę. Pobiegłem po klucz do głównego wejścia, wpuściłem wojaków. Byli grzeczni. Jeszcze zanim zacząłem, większość zielonych słuchaczy zapadła w drzemkę. Roztajali. Nie pomogły nawet skąpo ubrane nimfy na kurtynie Rottonary… A może (myślę sobie dopiero dzisiaj) wcale nie spali, tylko pod wpływem tego malowidła zatopili się w marzeniach? W każdym razie starałem się nie zachowywać zbyt głośno, o ile to możliwe, kiedy mówisz ze sceny unplugged do wypełnionego parteru.
Ech, Beato… Na wieść o Twojej śmierci z drugiego końca Europy zadzwonił Marek Gaj, Twój pierwszy dyrektor w teatrze. – Są ludzie, których się od pierwszego wejrzenia nie lubi – powiedział. – I są tacy jak Beata, których nie sposób nie lubić. Nie zapomnę jej uśmiechu. Nie zapomnimy.
Jerzy
Jerzy Polak i jego zasługi dla nowoczesnej tożsamości Bielska-Białej, dla historycznej „samoświadomości” Dwumiasta, domagają się solidnego studium, a nie felietonu. Więcej, domagają się upamiętnienia w przestrzeni publicznej. Przy czym poświęcenie mu ulicy to za mało. Powinien mieć pomnik. I wiem gdzie. Trzeba splantować ów nieszczęsny wzgórek na rondzie, zasłaniający kościół pw. Opatrzności Bożej w Białej (o którym pisał), kiedy zbliżamy się ulicą Stojałowskiego (o którym pisał) od strony Bielska (o którym pisał) i postawić tam statuę upamiętniającą Jerzego. Chwalimy się bielskim pomnikiem Lutra (o którego odsłonięciu napisał arcyciekawie), postawmy w Białej (o której pisał) pomnik Polaka. Myślę, że – wrażliwy na znaki w przestrzeni miasta – doceniłby ten gest.