W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
HistoriaBB

Edward Fender: igrzyska olimpijskie, śmierć na torze i walka z chorobą

Edward Fender: igrzyska olimpijskie, śmierć na torze i walka z chorobą

Druga część wspomnień Edwarda Fendera, nieżyjącego już bielskiego saneczkarza. W 2019 roku w rozmowie ze mną wrócił do igrzysk olimpijskich, śmierci towarzysza z toru i swojej choroby.

Igrzyska to impreza, o której marzą sportowcy na całym świecie. Po latach z nostalgią i dumą wspominają. Jak to wyglądało w przypadku Edwarda Fendera? W 2019 roku tak mi mówił: - Po latach twierdzę, że w przygotowaniach do tamtej, jakże ubogiej w śnieg imprezy, popełniono kilka błędów. No bo weźmy samo podejście do igrzysk. Wśród saneczkarzy nie miały one należytej im renomy. W 1964 roku dopiero debiutowaliśmy i w zasadzie nikt nie wiedział czego się spodziewać. Niepewność dała się we znaki również związkowym decydentom. Zamiast pozwolić nam trenować w Polsce, chociażby w Krynicy, gdzie był porządny tor, wysłano nas do Austrii już miesiąc przed imprezą. Miesiąc! Kilkunastu młodych, ciekawych świata gości, pozostawionych pięćset kilometrów od domów. Możecie tylko domyślać się, co tam się wyprawiało. Nie do końca profesjonalnie zabijaliśmy nudę, że tak to kształtnie ujmę.

Edward Fender tamtą imprezę chciał też wymazać z pamięci z innych względów, o czym wspomniał w wywiadzie dla sport.onet.pl:

– Rok później pojechał pan do Innsbrucka na igrzyska olimpijskie. Spełnienie marzeń?

– Gdzie tam… Najchętniej w ogóle bym o tym zapomniał. Kilka tygodni przed igrzyskami zniknęły sanki, które dostałem od związku. Pytam kierownika "Gdzie są", a on "A co się pytasz?". I tak bym na nich nie startował, bo miałem lepsze, prywatne, ale wiedziałem, że będą mnie z nich rozliczać. Przyjeżdżam do Innsbrucka, a tam na moich sankach startuje Anglik. Okazało się, że ktoś z naszej ekipy podprowadził te sanki i sprzedał za 300 dolarów. Jak można zrobić coś takiego zawodnikowi tuż przed ważnym startem?

– Jak poszło Anglikowi na kradzionych sankach?

– Rękę złamał. To był klarnet, nie potrafił jeździć. Mr Barclay, producent whisky. Przez cały czas chodził nawalony. Warto wiedzieć, że w 1964 roku na sankach potrafili jeździć Niemcy, Austriacy, Polacy i trochę Włosi, reszta to byli statyści. Na kradzieży wiele nie straciłem, bo ten Anglik przywiózł swoje sanki, tylko nie potrafił ich zmontować. Ciepnął gdzieś w kąt, gdzie znalazł je mój brat, świetny mechanik od sanek. To były RFN-owskie nówki! W ten sposób wymieniliśmy się sankami, bo ja w końcu wystartowałem na tych znalezionych…

Ostatecznie Fender rywalizacji olimpijskiej w jedynkach nie ukończył. W parze z Mieczysławem Pawełkiewiczem zajął siódme miejsce.

 

Ostatni raz Staszka

Polskie saneczkarstwo w latach 60. nie było profesjonalne. Zacznijmy od tego, że zawodnicy nie koncentrowali się tylko i wyłącznie na sporcie. Edward, z zawodu mechanik samochodowy, najpierw musiał poluzować dziesiątki śrub, zbrudzić ręce ciężko zmywalnym smarem, naprawić uszkodzoną chłodnicę, a dopiero później myślał o zawodach. Na treningi dojeżdżał po pracy. Nierzadko wykończony. Gdy w końcu został stałym członkiem biało-czerwonej kadry z finansową pomocą przyszedł związek. On i pozostali reprezentanci, okazując odpowiednie zaświadczenia, przedstawiali działaczom kwotę, którą stracili startując w zawodach. Starty wiązały się oczywiście z nieobecnością w pracy. Związek wszystko wyrównywał, ale załatwienie tej sprawy wymagało solidnego poświęcenia.

Gdy saneczkarzowi "zgadzało się" zaplecze finansowe, mógł ruszyć na trening. Ale i tam napotykał ograniczenia. Ot, chociażby brak szkoleniowców, takich pełną gębą. Trenerami nazywano wówczas organizatorów zajęć lub starszych stażem zawodników. Saneczkarze potrzebną wiedzę zdobywali sami. Najczęściej w trakcie obserwacji. A obserwowali wszystko i wszystkich: konkurentów, kumpli w czasie treningów i zawodów, sprzęt, sposoby jego konserwacji. Pomiędzy polskimi saneczkarzami niemal bez przerwy trwały dyskusje: ktoś komuś podpowiadał, a innym razem robił wyrzuty. Nikt się jednak nie obrażał. Taka trudna organizacyjnie sytuacja i świadomość, że koledzy z toru pójdą za sobą w ogień (choć bardziej pasuje tu w lód), sprawiała, że rodziły się bliższe relacje. Niekiedy przyjaźnie. Jedna z nich dość prędko i tragicznie została przerwana

Po latach startów, które nie przyniosły sportowych sukcesów i często kończyły się kontuzjami, Fender musiał zestawić swoją karierę i sukcesy z zagrożeniem jakie niósł uprawiany przez niego sport. W sytuacji tej postawiły go wydarzenia z 1969 roku, z niemieckiego Schönau am Königssee, gdzie odbywały się mistrzostwa świata. W konkurencji jedynek startowało kilku Polaków. Wśród nich znalazł się dobry kolega Edwarda. Nazywał się Stanisław Paczka. Był 1 lutego, gdy 24-letni wówczas Staszek pędził po niezwykle szybkim i pełnym trudnych wiraży torze. Na jednym z nich, przy prędkości grubo powyżej 100 km/h, siła odśrodkowa wyrzuciła go poza trasę. To nie mogło skończyć się dobrze. Młody saneczkarz uderzył głową w drzewo. Zginął na miejscu. Jego koledzy z kadry bardzo przeżyli tamtą śmierć. Na znak żałoby wycofali się z dalszej rywalizacji. Srebrny medalista mistrzostw świata z 1963 roku tak opisywał tamte chwile:

- Przed tym feralnym Königssee nikt, absolutnie nikt, nie powiadomił nas, że Niemcy przebudowali tor, tworząc prawdziwego lodowego kolosa. My tu w Polsce trenowaliśmy na zupełnie innych obiektach. Na innym typie sanek. Po przyjeździe do RFN stanęliśmy jak wryci. Po pierwszych ślizgach, do których przystąpiłem z kontuzją żebra, podszedłem do Janusza Wojtyńskiego  i odmówiłem startu w zawodach. W czasie treningowej jazdy oddychanie sprawiało mi straszny ból, do tego doszła piekielna prędkość. Traciłem świadomość. Naprawdę. Były momenty, że nie kontrolowałem sytuacji. Staszek pojechał. Poprosił mnie wcześniej, żebym na jednym z wiraży przypatrzył się jego próbie. Chciał coś skorygować, bo nie ukrywał, że celuje w medal. Prędko sunął po torze. Na jednym z zakrętów wyleciał i wpadł na drzewo. Uderzył głową…. Zginął na miejscu. Ta śmierć nami wstrząsnęła. Kiedy odchodzi członek saneczkarskiej rodziny, jak Staszek, czy rok wcześniej Czesiek Ryłko, albo Paweł Ryba w Mikuszowicach w 1985 roku, człowiek zastanawia się, jaki to ma sens. Uwierzcie mi, zobaczyć na własne oczy śmierć kolegi, takiego pasjonata… brakuje mi słów, żeby to opisać. Ja z tymi obrazkami musiałem żyć. Jako saneczkarz i jako człowiek.

 

Na rozstaju dróg

Edward stanął na rozdrożu. Jeśli ktoś raz poczuł smak sportowej rywalizacji, wie jak trudno ot tak ją rzucić. Z drugiej strony jeden błąd mógł ją definitywnie zakończyć. Fender mimo zwątpienia pozostał czynnym zawodnikiem. Jeździł jeszcze długie lata. Był takim saneczkarskim odpowiednikiem "grającego trenera". Do 1984 roku rywalizował, chociaż wcześniej został odsunięty od reprezentacji. Odnosił też kilka sukcesów. Równocześnie przekazywał swoją ogromną wiedzę i doświadczenie młodszym pokoleniom. Został też budowniczym. Razem z kolegą Janem Tomerą i grupą znajomych, w 1977 roku rozpoczął budowę naturalnego toru saneczkowego w Szczyrku. Obiekt powstały nieopodal Przełęczy Karkoszczonka, w dzielnicy Biła, tworzono metodami chałupniczymi. Sporo materiałów i usług załatwiało się po znajomości. Ale było warto – zawodnicy ślizgali się na nim prawie trzy dekady. W 1977 roku rozpoczął pracę z kadrą narodową saneczkarzy na torach naturalnych. Pracę zakończył w 1983 roku. Jedna z podopiecznych tak go wspomina: – Edward Fender był moim trenerem w BBTS Włókniarz Bielsko-Biała. To był człowiek oddany temu, co robi. Dobry i pomocny. Potrafił też być wymagający. Pamiętam jak długo jeździł. Miał chyba czterdziestkę na karku, a sanki nadal go bawiły. Prawdziwy sportowy pasjonat.

Saneczkarstwo, jak wiele innych popularnych niegdyś dyscyplin sportowych nie odnalazło się w polskiej pokomunistycznej rzeczywistości. Naturalne tory zostały zamknięte lub zniszczone, sekcje rozwiązane. Ludzie też poodchodzili. Choć kilka lat wcześniej nikt nie rozważał takiej ewentualności. Ba! W 1981 roku ludzie z Okręgowego Związku Sportów Saneczkowych z Bielska-Białej planowali budowę nowoczesnego lodowego toru. Koszt inwestycji oscylował w okolicy ówczesnych 20 milionów złotych. Ale na koncepcji się skończyło. W latach 80. i później, wiele dyscyplin trafiło do lamusa. Edward Fender przyczyn tego zjawiska upatrywał głównie w pieniądzach. Ściślej mówiąc - w ich braku:

– W czasach moich startów to państwo finansowało sport. Chociażby poprzez GKKFiT i niektóre resorty sportowcy lub trenerzy otrzymywali stypendia. Pamiętam, jak w 1981 roku zdobyłem tytuł mistrza Polski. Miałem wtedy 38 lat! Po zawodach podszedł do mnie znajomy i powiedział, że przyznano mi osiem tysięcy złotych stypendium. Czterdziestoletniemu zawodnikowi podarowano pieniądze na rozwój! Dodam jeszcze, że jako mechanik samochodowy w bielskiej "Bewelanie" zarabiałem sześć tysięcy.  Jeszcze częściej jednak było tak, że zdolni juniorzy zdobywali tytuły na krajowym podwórku i z marszu zarabiali więcej niż pracujący latami rodzice. Takie to były czasy. Później, po przemianach ustrojowych, nastąpiły też zmiany w całym systemie zarządzania sportem. Tej próby saneczkarstwo i wiele innych dyscyplin nie wytrzymało. Ale nie powinno to dziwić. Wszak kolejne rządy mocowały się z problemami gospodarczymi. Z inflacją. Brakowało kasy, a w sporcie to sprawa fundamentalna. Pasją i dobrymi chęciami nie zapłacisz przecież za sprzęt, wyjazd, trenera czy obiekt treningowy. Na początku lat 90. były ważniejsze potrzeby. I nie powinno to dziwić. Cieszę się jednak, że dziś sporo przedsiębiorców wspiera sportowców. Choć czasami ta studnia nie ma dna.

 

Najtrudniejsza walka

Może właśnie ta "niepopularność dyscypliny" sprawiła, że  Edward Fender nie znalazł się na czołówkach gazet, gdy w 2006 roku rozpoczęła się jego walka z chorobą. Zaczęło się nagle. Pewnego dnia stracił czucie w palcu prawej nogi. Po jakimś czasie nie czuł całej kończyny. Kuśtykając odwiedzał lekarzy. Nikt nie wiedział co mu dolega. Koniec końców musiał usiąść na wózku inwalidzkim. Stracił czucie od pasa w dół. Rozpoczęła się długoletnia walka o powrót do sprawności. Walka, która trwa do dziś. Człowiek, który szczycił się swoją sprawnością i jeszcze jako pięćdziesięciolatek potrafił przejechać trzystukilometrową trasę na rowerze, musiał pogodzić się z faktem, że jest zależny od innych. Najgorsze jest jednak to, że do końca nie było wiadomo co byłemu wicemistrzowi świata dolegało. Początkowo sądzono, że to chwilowy niedowład, spowodowany kontuzją odniesioną na torze, a który z czasem powinien ustąpić. Niestety pozytywne rokowania pękły jak bańka mydlana w zderzeniu z rzeczywistością. Po wizycie u specjalistów w Katowicach okazało się, że choruje na polineuroradikulopatię – chorobę układu nerwowego. Edward, pomimo przeogromnych trudności, przyjął swoją chorobę z pokorą. Podobnie postąpiła jego żona, Krystyna. Do ostatnich dni wspólnie próbowali walczyć o każdy dzień... 

Edward Fender, olimpijczyk z Bielska-Białej zmarł w listopadzie 2022 roku.

 

Pierwszą część wspomnień Edwarda Fendera przeczytać można tutaj.

 

Na zdjęciu drugi od lewej Edward Fender. Obok, po prawej Stanisław Paczka, ten który zginął na jego oczach.

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart