Edward Fender w latach 60. był czołowym saneczkarzem świata. Bielszczanin należał do sportowców, którzy nie bali się mówić o swoich odczuciach. Dziś nie ma go wśród nas. Zmarł w listopadzie 2021 roku. Przed śmiercią udało mi się z nim jeszcze porozmawiać…
Imst, miasto powiatowe w zachodniej Austrii. Rok 1963. Para Fender-Pawełkiewicz mknęła w kierunku mety. Trwały mistrzostwa świata w saneczkarstwie. Zawodnicy LZS Mikuszowice, trochę wbrew logice, a niekiedy i zdrowemu rozsądkowi, finiszowali z drugim czasem. A więc srebro!
Ci, którzy znali obu sportowców wiedzieli, że sukces nie był dziełem przypadku. Mieczysław Pawełkiewicz i Edward Fender rozumieli się od pierwszego wspólnego ślizgu. W środowisku przylgnęła do nich łatka tych, którzy nie mają w zwyczaju zwalniać. Wtedy, w 1963 roku, taki styl pomógł bowiem lodowy tor w Imst był szybki i trudny. Bardziej niż technika i sprzęt, liczyły się brawura i odwaga. Tych Polakom nie zabrakło. Warto zaznaczyć, że mistrzostwo świata zdobyła wówczas inna biało-czerwona para: Ryszard Pędrak-Janowicz i Lucjan Kudzia, a brązowy medal w damskich jedynkach wywalczyła Janina Susczewska. Polska była wówczas potęgą. Jakby na przekór szarej, saneczkarskiej codzienności.
Edward Fender urodził się w Bielsku, w 1943 roku. W młodości jeździł na nartach i grał w siatkówkę. Sport nie był mu obojętny, nie powiniendziwić fakt, że przyjął propozycję brata Józka, notabene wybornego konstruktora sanek, który namawiał go do jazdy. Pierwsze ślizgi dały mu sporo frajdy. Na zboczach Koziej Góry w Bielsku-Białej rozpoczął treningi. Tamtejszy tor, swego czasu jeden z najdłuższych w Europie, pozwolił mu szlifować talent. A ten był niezwykły: Edward jeszcze jako junior został mistrzem Polski w saneczkarskich dwójkach. Ktoś mógłby mu zarzucić, że to jego doświadczony partner „zrobił robotę”. Ale to nieprawda. Edek szybko chciał sprowadzić sceptyków na ziemię. Więcej! Młodym bielszczaninem z MKS-u straszono starych, saneczkarskich wyjadaczy. To się nazywało wejście smoka!
Nie wszystkim jednak przebojowość Fendera przypadła do gustu. Na tamtej imprezie szybko poznał, jak srogi może być sport. W konkurencji jedynek uzyskał rewelacyjny wynik, który dałby mu pewnie mistrzostwo kraju, gdyby nie kontrowersyjna decyzja „sędziów-niedowiarków”. Panowie operujący ręcznym stoperem zorganizowali Fenderowi powtórny ślizg, gdyż nie mogli uwierzyć, że taki młokos, może wykręcić tak doskonały czas. Przed drugą próbą zabrał ciężkie sanki na plecy i ruszył w dwukilometrową podróż na linię startu. Zmęczony i podłamany psychicznie saneczkarz ruszył. Jechał szybko, ale wystarczyło to "tylko" na brązowy medal. Kilka minut po dekoracji podszedł do jednego z arbitrów i zapytał dlaczego w protokołach nie zapisano wyniku z pierwszego ślizgu. Mężczyzna oznajmił mu, że przecież nie mógł pokonać mistrza świata – Jerzego Wojnara. Był na to zbyt młody, a jego czas miał dopiero nadejść. Od tamtej pory często buntował się, twierdząc, że jego wiek ni jak ma się do dyspozycji na torze. Uważał, że od wielu starszych saneczkarzy jest po prostu lepszy. Miał rację, ale za niesubordynację go zawieszono. Na miesiąc.
Rok 1963 to nie tylko srebrny medal mistrzostw świata. Dwudziestoletni zawodnik, pierwszy raz zetknął się wtedy z wielką polityką w sporcie. Rzecz miała miejsce w Krynicy, gdzie polscy saneczkarze przyjęli Amerykanów.
Trenowaliśmy w Krynicy. Po jakimś czasie dołączyli do nas amerykańscy – jak się nam wydawało – zawodnicy. Nie pamiętam ilu ich było, ale każdemu Służba Bezpieczeństwa przypisała osobnego agenta. Łazili za nimi wszędzie. Skąd to wiem? A no poznałem tam jedną dziewczynę. Wydawała mi się starsza, ale pewności nie miałem. Swoimi wątpliwościami podzieliłem się z towarzyszącym nam facetem. Myślałem, że to może związek go przysłał i będzie coś więcej wiedział. No i faktycznie, wiedzę to on miał! Zabrał mnie do swojego pokoju i wyciągnął jej paszport. Pokazał mi jej datę urodzenia, ale nie zaspokoił mojej ciekawości. On ją wtedy spotęgował! Zapytałem go, skąd do licha ma te dokumenty? On mi na to, że się nią opiekuje, że każdy Jankes ma opiekuna. Zrozumiałem co jest grane. Wyszedłem z pokoju i trzasnąłem drzwiami. Chociażbym chciał, to nigdy nie poszedłbym z tą Amerykanką na randkę we dwoje. No nie dało się! Przyzwoitka z SB ciągle czaiła się za plecami. Nie zmienia to jednak faktu, że goście z USA byli naprawdę w porządku. Polubiliśmy się. Wymieniliśmy adresy. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że to byli żołnierze stacjonujący w RFN. Ale najlepsze było to, że rok później spotkaliśmy ich w Innsbrucku. Po wymianie przyjacielskich uścisków poszliśmy do knajpy. Tam – wiadomo – wlewało się do gardła. Były rozmowy, żarty, ale z czasem w czubie było też sporo procentów. No i Jankesom odwaliło. Poczuli się jak u siebie w domu i ruszyli na przejażdżkę po mieście. Ta zakończyła się bójką z austriackimi policjantami i aresztowaniem. Twarze towarzyszy z USA zdobiły nazajutrz okładki gazet. Oj, dobrze, że z nimi nie pojechałem.