Jeśli ktoś nie zgłębiał historii życia Marii Koterbskiej, będzie zaskoczony.
Musical „Viva Maria” pokazuje, jak dramatyczne piętno na życiu piosenkarki i jej rodziny odcisnęła działalność tak zwanych organów bezpieczeństwa w czasach PRL. Jej młodszy brat Kazimierz, w czasie okupacji niemieckiej żołnierz Armii Krajowej, dostał w latach stalinowskich wyrok za udział w podziemiu poakowskim. Jego i towarzyszy oskarżono o dokonywanie w czerwcu i lipcu 1945 zamachów na funkcjonariuszy milicji i Urzędu Bezpieczeństwa, trafił do więzienia we Wronkach. Z kolei w drugiej połowie lat 60. mąż artystki Jan Frankl został oskarżony i trafił do więzienia pod zarzutem fałszowania pieniędzy. W scenariuszu widowiska nie znalazła się nieco wcześniejsza esbecka sprawa „Brylant”, w ramach której badano, czy przypadkiem państwo Franklowie nie trudnią się przemytem kosztowności do Wiednia (gdzie mieszkała siostra Jana). Ciągle wówczas podróżująca, również za granicę, Maria miała być brylantową kurierką tzw. gangu Skoczylasa. Groteskowe hipotezy śledcze, które wówczas analizowano, wyglądają jak streszczenie którejś z ówczesnych powieści z gatunku nazwanego celnie przez Stanisława Barańczaka „polską powieścią milicyjną” albo odcinka serialu z bondopodobnym redaktorem Majem, ale było to niestety traktowane przez służby śmiertelnie poważnie. Źródłem informacji były doniesienia z bliskiego kręgu znajomych artystki, który to aspekt znalazł odbicie w scenariuszu bielskiego musicalu – w wątku chłopaka, który przez lata mści się za odrzuconą miłość. Są też w spektaklu sceny odwołujące się do (udokumentowanych w archiwach) bezskutecznych prób uczynienia z Marii tajnej współpracowniczki.
Brzmi to dość ponuro, jednak na szczęście realia historyczne są w tym widowisku ukazane na sposób musicalowy – w silnym uproszczeniu, a nawet odrealnieniu. Wyświetlane hasła polityczne określające epokę stalinowską i później gomułkowską przypominają tylko, a nie cytują, te, które faktycznie wówczas widniały na transparentach i budynkach. Maria, przybywająca do Katowic, by zdawać na farmację, dowiaduje się o koncercie, na którym „odkryje ją” kompozytor Jerzy Harald, w miejscu z napisem „Uniwersytet”, choć na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych nie było w Katowicach uczelni tej rangi. Symbolem warszawskiej „centrali” będącej hybrydą cenzury, bezpieki i ministerstwa kultury są ściany warszawskiego pałacu imienia Stalina – również w sekwencjach, które dzieją się jeszcze przed jego zbudowaniem. Można by znaleźć jeszcze kilka zbiegów tego rodzaju. Są uzasadnione prawami gatunku i nie ma co przykładać do nich miary faktograficznej wierności. To przede wszystkim opowieść o miłości, młodości i błyskotliwej karierze. Przeciwności losu, wynikające z okoliczności historycznych, nie są tu tematem same w sobie. Stanowią jednak niezbędny i cenny kontrapunkt – dzięki temu, że je wyraziście pokazano, spektakl nie stał się jedną z wielu, nieznośnie już sentymentalnych, muzycznych wypraw w czasy młodości rodziców i dziadków, których widzieliśmy już tak wiele.
Autorem scenariusza jest syn Marii i Jana, Roman Frankl, aktor od lat mieszkający w Wiedniu, współtwórca autobiograficznej książki Koterbskiej wydanej w 2008 roku (występuje w spektaklu w roli Jerzego Haralda – w dublurze z Grzegorzem Sikorą). Opowieść jest więc zakorzeniona w jego osobistym doświadczeniu, ale też przefiltrowana przez doświadczenie artysty i ów niezbędny przy pracy nad książką wysiłek obiektywizacji, weryfikacji rodzinnych opowieści. Nadaje to przedstawieniu wyjątkową wiarygodność i siłę, zwłaszcza jeśli chodzi o przedstawienie relacji między Marią i Janem. Kiedy zobaczyłem scenę, kiedy to o n a oświadcza się j e m u, przypomniałem sobie wizytę sprzed lat w ich domu przy ulicy Sempołowskiej. Przyszedłem wypytać panią Marię o ulicę 11 Listopada z czasów jej dzieciństwa i młodości. W jej monolog co jakiś się włączał się pan Jan, dorzucając smakowite anegdoty. A raczej starał się włączyć, bo uciszała go natychmiast, co przyjmował z żartobliwymi protestami, aż wreszcie wyszła po coś do kuchni, co wykorzystał, by dokończyć swoją opowieść. Odebrałem ich wówczas jako pogodną parę, którą łączy miłość i poczucie humoru, ale w której może to ona jest „alfą”, ale on – nie znałem jeszcze wówczas tego modnego dziś określenia – pełni rolę „sigmy” (o ile dobrze rozumiem to młodzieżowe słowo, to taka alfa, która nie potrzebuje ciągle potwierdzać swojej pozycji). Widząc po latach potwierdzający tamto wrażenie ich portret na scenie, pomyślałem, że żaden biograf spoza rodziny nie byłby w stanie tak precyzyjnie pokazać subtelności owej relacji.
Widowisko na scenie Teatru Polskiego jest wybitnym osiągnięciem całego zespołu realizacyjnego i dwudziestoczteroosobowej obsady. Warto zwrócić uwagę, że od poprzednich musicali na tej scenie (Zorba, Sześć wcieleń Jana Piszczyka, La Mancha) różni się tym, że jest musicalem prawdziwym – w tym sensie, że większa część warstwy muzycznej (zbudowanej w większości z piosenek z repertuaru Koterbskiej) wykonywana jest przez żywą, a nie nagraną wcześniej orkiestrę (Jacek Obstarczyk, Eugeniusz Kubat, Seweryn Piętka, Marcin Żupański), co daje wokalistom większą swobodę wyrazu.
Główną inscenizacyjną trudnością przedstawienia jest wielość miejsc akcji (zaułki Bielska i Białej, mieszkanie państwa Koterbskich, studio radiowe w Katowicach, przedział w pociągu do Wrocławia, sale koncertowe, plan filmowy, scena Teatru Satyryków w Krakowie, gabinety ubeków i cele więzienne), z którą reżyser Witold Mazurkiewicz poradził sobie znakomicie, tworząc zwartą, harmonijną opowieść, płynącą w niemal filmowym tempie. Duża w tym zasługa scenografii (Damian Styrna), łączącej nowoczesne projekcje i animacje z jednym z najstarszych pomysłów na szybką zmianę obrazu scenicznego. Otóż horyzont sceny zamykają trzy wielkie periakty – znane już w późnym antyku obrotowe graniastosłupy o podstawie trójkąta. W jednej ze ścian każdego z nich wykonano u dołu spore wnęki, które są przestrzeniami reprezentującymi różnorodne wnętrza (mieszkania państwa Koterbskich, albo celę więzienną, albo gabinet urzędnika, albo mieszkanie Haralda). Obiekty te obracane są niezależnie, co pozwala na bardzo szybkie zmiany konfiguracji przestrzennych. Rzutowane na ich ściany projekcje dodają temu rozwiązaniu elastyczności, o której mogli tylko marzyć majstrowie antyku, renesansu czy baroku (ich periakty miały malowane ściany). Chyba najbardziej efektownie wypada niemal natychmiastowa zmiana miejsca akcji z awantury w zaułku miasta do mieszkania rodziców Marii. Docenić warto też kostiumy autorstwa Igi Sylwestrzak – sukienki o krojach nawiązujące do mody przełomu lat 50. i 60. w kolorach budujących ze scen zbiorowych (choreografia – Katarzyna Zielonka) pełne radosnej energii obrazy, świetnie oddające klimat większości piosenek Koterbskiej.
Z punktu widzenia aktorskiego najtrudniejsze zadanie stoi tu przed odtwórczynią roli Marii, która ma w tym spektaklu wiele do zgrania i jakże wiele do zaśpiewania. Wykonawczynie (grające tę rolę na przemian) wyłoniono w dwustopniowym castingu. Decydowali niezależnie autor i reżyser, podobno wybór Mazurkiewicza był identyczny z wyborem Frankla. Ja widziałem na razie występ Dominiki Handzlik, która sprawdziła się znakomicie, mówią na mieście, że Żaneta Rus jest równie dobra, choć całkiem inna. Sprawdzimy przy najbliższej okazji. Zachęcam zresztą do obejrzenia tego spektaklu cztery razy – trzeba zobaczyć obydwie aktorki jak najszybciej po premierze, a potem kilka miesięcy później, by przekonać się, jak się rozwinęły w tej roli. Obydwie są bowiem na początku drogi artystycznej, a zadanie, jakie stawia przed nimi ten spektakl, można porównać do… jakichś studiów podyplomowych.