Chciałem rozpocząć od jakiegoś swojego świadectwa z czasów dzieciństwa, ale nie mogę tego zrobić. To przerażające jak w momencie, kiedy przyjąłem święcenia kapłańskie wszystkie moje świadectwa straciły na autentyczności, dlaczego? No bo przecież to nic wyjątkowego, że ksiądz miał od zawsze po drodze z Panem Bogiem. Tak jakbym to od zawsze chciał być księdzem. To nie jest prawda! Nigdy, a niektórzy powiedzieliby nawet, że i teraz nie pasowało do mnie powiedzenie: „kościółkowy”. Nigdy taki nie byłem. Owszem, jak każde dziecko wtedy chodziłem na religię i z rodzicami do kościoła – ale często nic ponadto.
Jedna z bardziej lubianych przeze mnie tradycji to były roraty. W adwencie, tradycyjnie rano, ale w moim kościele wieczorem dzieciaki z zapalonymi lampionami ochoczo zmierzały w stronę ołtarza, aby czcząc Maryję (bo to za jej pośrednictwem modlimy się podczas mszy roratniej) oczekiwać świąt Bożego Narodzenia. Zbierane obrazki, wypełniające się plansze dzień po dniu przypominały, że Pan jest blisko, blisko już Boże Narodzenie.
Tak było w dzieciństwie. Jednakże później, z biegiem lat w dalszym ciągu roraty były ważne w moim życiu. Któż z nas nie lubi takiej atmosfery. W półmroku, wyciszeniu. W miejscu i przestrzeni, gdzie można zebrać i w modlitwie wyartykułować swoje myśli, przychodzi Jezus. Lampion przestaje być znakiem dziecięcej fascynacji i narzędziem zajęcia uwagi podczas mszy, ale staje się symbolem nadziei, która ma przyjść wraz ze świętami.
Rorate caeli desuper, et nubes pluant iustum; aperiatur terra, et germinet Salvatorem. – Niebiosa, spuśćcie Sprawiedliwego jak rosę, niech jak deszcz spłynie z obłoków, niech się otworzy ziemia i zrodzi Zbawiciela.
…a jakie Wy macie doświadczenia z Roratami?