Pamiętacie te czasy, kiedy wałówka na wyjazd składała się z pieczonego udka kurczaka, gotowanego jajka i kanapek z serem? Na biwakach królowała tyrolska, paprykarz szczeciński a masło zabierało się w słoiku z wodą, żeby trzymało formę ;)
Potem przyszedł czas gorących kubków, zupek chińskich i innych „gotowców”, które nie wymagały zbyt wiele pracy w przygotowaniu, a jak smakowały to pewnie każdy pamięta.
Na szczęście to już przeszłość, a knajpki z dobrym jedzeniem znaleźć można w zasadzie na każdym kroku. Ich odkrywanie, testowanie menu i próbowanie nowych smaków, może być wspaniałą kulinarną przygodą i sprawiać, że każda podróż - czy to ta bliska, czy daleka, nabiera zupełnie nowego wymiaru. Kuchnia jest nieodłączną częścią każdej kultury, a lokalne przysmaki pozwalają nam w pełni poczuć klimat odwiedzanego miejsca.
To nie przypadek, że najlepsze imprezy odbywają się w kuchni - moja, na szczęście duża i dość „pojemna”, przeżyła już niejedno wspólne gotowanie, także takie w międzynarodowym składzie. Hiszpańska tortilla de patatas, gruzińskie chinkali i chaczapuri, indyjskie curry - pierwsze trochę nieudane, następne coraz lepsze, smakowały wyśmienicie. Największą jednak frajdę miałam przyrządzając lokalne potrawy gdzieś w maleńkiej gruzińskiej miejscowości na końcu świata. Chinkali nie smakowały mi już nigdzie tak wspaniale jak te zrobione samodzielnie z lokalnych produktów, pod okiem gruzińskich przyjaciół. Niesamowite doświadczenie.
Przed każdym wypadem sprawdzam kulinarną mapę miejsca, do którego się wybieram. Szukam knajpek odwiedzanych przez lokalsów, gdzie menu to potrawy z miejscowych produktów, wpisane w klimat i historię, a nie zestaw dań z różnych stron świata, zebranych w jedną kartę „pod turystów”.
Lubię te smaki przywozić do domu. Przenosić do swojej kuchni, odtwarzać, przerabiać, próbować, by odkryć, że świeżutki bundz z miodem smakuje podobnie jak tradycyjny kataloński deser Mel i Mató.