Indie są fascynujące. Jedyny z krajów na mojej liście obecności, gdzie z czasem, od totalnej negacji, przeszedłem po latach w umiarkowaną ale jednak afirmację. I teraz kolejny raz mam problem ich zrozumienia.
Ostanie doniesienia z Indii są nie tyle zaskakujące co niepokojące. I nie chodzi mi o kosmiczny sukces misji Chandrayaan 3 (w sanskrycie: pojazd księżycowy), a konkretnie posadzenia na srebrnym globie lądownika Vikram (męstwo ) i łazika Pragyan (mądrość), choć to czwarty kraj w historii, który bezpiecznie wylądował na powierzchni Księżyca.
To odwołanie się w nazwach jak wyżej do sanskrytu, pradawnego języka, nie jest przypadkowe. Nowe Indie pod tym sztandarem językowym demonstrują swoim obywatelom ciągłość tradycji, jedność, a światu – swoją potęgę. Już nie demograficzną ale co najmniej technologiczną, choć PKB jest tam wciąż ubogie.
Mniej medialna ale zauważalna jest deklaracja zmiany nazwy kraju. Na niedawnym szczycie G20 nie było już Indii. Na tabliczkach przed politykami była nazwa Bharat. Za tym wszystkim stoi charyzmatyczny premier Narendra Modi, przez niektórych nazywany – jednak niesłusznie – nowym Ghandim. Dzierży władzę od prawie 10-ciu lat czyli już za długo jak na standardy induskiej demokracji, i snuje plany o zmianie nazwy kraju, metodą faktów jw. dokonanych. Narracja jest prosta i skuteczna – zebrać naród pod sztandarem dominującej religii hinduizmu i posprzątać resztki kolonializmu, nawet i pomimo jeśli tych śmieci już na subkontynencie nie ma.
Indie/Bharat – to zależy od punktu obserwacji. Dekolonizacja jest jak najbardziej słuszna, ale moim zdaniem nie o to tutaj idzie. W zasadzie niemal całą robotę dekolonizacyjną, już prawie sto lat temu, odwalił szybko i nad wyraz skutecznie wspomniany Ghandi, który pozostaje jednym z najważniejszych Homo Sapiens w historii ludzkości... Tym bardziej, że władza, jej sprawowanie, go nie interesowała. On szedł od dołu, a przy samej górze się wycofał.
To co się dzieje ze zmianą nazwy kraju (nazwa Indie pochodzi z perskiego, nie angielskiego), to nie idzie od dołu, tylko wprost z góry, i to jest celowe, przemyślane działanie bo Narendra to człowiek sprytny, inteligentny i pracowity. Po mojemu nie idzie o odarcie z resztek kolonializmu tylko o urządzenie igrzysk, nawet krwawych, po to by umocnić władzę (dziel, a będziesz rządził).
Nazwa Bharat pochodzi z sanskrytu, języka wciąż żywego, choć mało popularnego, i to w sensie lingwistycznym jest dla Indusów, bo tak się ich teraz nazywa, świetne. Sanskryt jest święty, o wiele bardziej, niż kiedyś łacina w Europie łacina. Ale pod względem etnicznym odnosi się do jednej starej grupy, która w pewnym uproszczeniu, zamieszkiwała obszar dzisiejszego Bengalu, w którym to zresztą Brytyjczycy urządzili swoją stolicę czyli Kalkutę.
Jak nie nazwać takiego działania etnicznym i religijnym antagonizowaniem, mieszaniem, splątaniem? Tym bardziej, że obecna stolica New Delhi leży sporo dalej i jedni o drugich mówią z niechęcią (znam to z rozmów tam, nie z prasy), jak Warszawa z Krakowem ale ostrzej. Poza tym to tam, w Bengalu, jest serce kulturalne obecnych Indii, filmy (nie tylko Bollywood), i wielka postać myśliciela Rabindranatha Tagore’a, etc.
Teraz, w globalnym świecie nad-transmisji informacji, stępienia umysłów, wprawnym retorykom łatwo jest łapać ludzi na populizm, bo oczywiście ...każdy chce mieć bezpieczny dom i znać wroga twarz…
Tęskniąc do Indii, których już nie ma, parę tygodni wstecz zafundowałem sobie retrospektywę filmów nieżyjącego już reżysera Satyajita Ray’a. Kino na najwyższym światowym poziomie, o czym świat zachodni woli teraz raczej milczeć. Niewielu współczesnych potrafi tak zgrabnie prowadzić kamerę i tak subtelnie o najprostszych przejawach życia opowiadać. Mistrz! Zachęconym, na dobry początek polecam „Drogę do miasta”, a do filmów Ray’a w BBlogosferze jeszcze powrócę. Mają to coś czego już nie ma, a czego uważam nam bardzo brakuje. Ale o tem potem.