Od siedemnastu lat jestem przekonana, wcześniej absolutnie nie byłam, że choroba, zwłaszcza u dziecka, może zmienić wszystko dookoła, a najbardziej rodziców i żeby od razu uprzedzić ewentualne westchnienia smutnej akceptacji tego, co piszę, dodam, że zmienić na lepsze, na lepsze!!! Już niebawem ukaże się przedrukowany w książkę mój blog, który pisałam przez kilkanaście lat – od momentu zachorowania mojego synka na cukrzycę typu I. Po siedemnastu latach w prowadzeniu tej choroby nastąpił tak nieprawdopodobny postęp, że dech zapiera! Chwała technologii za te wszystkie ultranowoczesne rozwiązania! W książce, która jest raczej pamiętnikiem, niż poradnikiem, próbuję pokazać jak wygląda codzienność z cukrzycą typu I, jak warto z nią się nie wadzić, jak trzeba wrzucić czasem na luz, jak trzeba wybaczać sobie błędy i śmiać się z własnej niefrasobliwości (do tego zawsze miałam najwięcej powodów). Wolałabym, żeby książka nikomu za poradnik nie służyła, bo aż strach pomyśleć, co by mogło się stać, ale za to na pewno doda otuchy tym, którzy myślą, że to kanał. Dzisiaj troszkę fragmentów.
11 marca, jak 11 września…
W środę, 11 marca dopadł mnie toksyczny zupełnie wstręt do pracy – jedyne, co chciałam zrobić to zostać w domu. Było mi do tego potrzebne zwolnienie lekarskie. Fajnie jest mieć dwójkę małych chłopaczków, bo zawsze któryś ma katar albo temperaturę albo boli go brzuszek (nawet jeśli to nie jest prawdą) – albo za dużo pije… i za dużo sika… Idę do pediatry, a co!
560 mg% pokazał glukometr. Jezu Chryste, nie wiedziałam, że w ogóle takie wartości istnieją! 560… Lekarz jedną ręką domykał etui glukometru, a drugą wzywał karetkę pogotowia. Próbowałam od razu zadzwonić do Janusza, ale jakby 560 to było za mało, wysiadła „szóstka” w telefonie komórkowym (dzisiaj myślę, że mogła wysiąść też piątka i zero). Filonek piszczał z radości, że pojedzie prawdziwą karetką pogotowia – to jedno, ale że opowie to w domu Mikołajowi – to drugie, nawet ważniejsze!
Nie wiedziałam, czego bardziej się bać – cukrzycy samej w sobie (o której nie wiedziałam kompletnie nic), reakcji Filonka na szpital, reakcji Janusza na jedno i drugie czy Centrum Zdrowia Matki i Dziecka w Katowicach-Ligocie, które przez godzinę jazdy karetką jawiło mi się jak potężna fabryka, gdzie tryby maszynerii zagłuszają płacz maleńkiego chłopczyka, lekarze zauważają tylko glikemię dzieci, a pielęgniarki taśmowo kłują malutkie dupki. Dobrze, że pokonywaliśmy tylko 60 km, koszmarny sen zdążył się urwać. Na szczęście…
Smutna dżdżownica.
Nie pamiętam dwóch pierwszych dni. Potem każdy z czternastu był niemal taki sam. Filipek rozpaczliwie płakał, płakał bez przerwy. Bał się obcego miejsca, tęsknił za tatusiem, tęsknił za domkiem i płakał z bólu wielokrotnych zastrzyków i wielokrotnych pomiarów poziomu cukru. Był przez dwa tygodnie spocony z płaczu i zachrypnięty. Całe dni spędzaliśmy na korytarzu, spacerując bezustannie z Filonkiem na rękach. Nie stawał zupełnie na nóżkach, tulił się do mnie, tulił się do Janusza, ale chciał być tylko na rękach, jakby bał się szpitalnej podłogi. Na naszych rękach był bez przerwy. Nie chciałam mu tego odbierać, kiedyś wieczorem przywarł policzkiem do szyby w drzwiach z nadzieją, że zobaczy wracającego tatusia. Trwał tak do momentu kiedy usnął, oparty o drzwi wyjściowe z oddziału. Nie miałam wtedy czasu oswoić się z chorobą. Musiałam go ukoić, koiłam na korytarzu…pod drzwiami...
Na jego końcu była taka wygodna zielona kanapa, tam płakaliśmy sobie razem. Jest taki pogląd, mylny zresztą moim zdaniem, żeby chronić dziecko przed swoim płaczem. Ja płakałam z nim z żalu, z bezsilności, ze zmęczenia, czasem z rozpaczy, a czasem dla dotrzymania nastroju. Zdarzało się, że Filonek wybudzał się przy porannym pomiarze cukru i spacer zaczynałam już o szóstej rano. Ręce miałam opuchnięte ze zmęczenia. Kilkanaście razy w ciągu dnia odwiedzaliśmy po kolei naścienne zwierzątka, one pełniły terapeutyczną bardzo rolę, ale najważniejsza była dżdżownica – jedyna bardzo, bardzo smutna. Tam, przy niej, odbywałam rekolekcje wielkopostne, uczyłam Filipka współodczuwania, pocieszania, przytulania – tej smutnej oczywiście dżdżownicy. To może brzmi jakbym była w szpitalu dla psychicznie chorych, ale to pomagało – Filipkowi… i trochę mi samej. Kiedy zasypiał czuwałam przy nim, inaczej się nie dało. Szeptałam mu do uszka jakieś mantry, byłam na granicy obłędu. Nie umiałam mu pomóc. Budził się kolejnego dnia i prosił: mamusiu, zabierz mnie do domku, zabierz mnie do domku, zabierz mnie do domku.
Wiedziałam, że wyjdziemy wówczas gdy nauczymy się kompleksowej obsługi naszego nowego synka, więc nieprędko. Jak uczestniczyć w dynamicznych i wielotematycznych zajęciach szkoleniowych z zanoszącym się od płaczu dzieckiem na rękach?
Filipek jest bardzo towarzyskim i otwartym chłopczykiem, ale w chwili kiedy zachorował, w chwili, która trwała w rzeczywistości dwa tygodnie, chciał być tylko ze mną. Minęły kolejne dwa dni zanim został na trzy godziny z moją mamą, oczywiście na jej rękach, w pobliżu dżdżownicy. I płakał. Kiedy widziałam w jego oczkach tylko strach, kiedy krzyczał: weź mnie stąd! podczas badań tracąc przy tym głos, kiedy w nocy wołał przez sen: daj mi jednego biszkopcika – obawiałam się, że nie podołam. Nie wiem, co to miało oznaczać, nie wiem dzisiaj jaką widziałam alternatywę, ale nigdy wcześniej nie czułam się tak bezsilna i tak rozpaczliwie… oszukana przez Boga. Tak wtedy czułam.
Nie chciałam wracać do domu. Ze szpitala zwykle wychodzi się zdrowym, przynajmniej zdrowszym, a ja byłam przerażona – wychodzę do domu właściwie na przepustkę, dłuższą, krótszą, ale na przepustkę, w najlepszym razie roczną. Tak czy owak wrócę do domu z nieuleczalnie chorym dzieckiem. Koszmar.
Ale było też w szpitalu coś dobrego, świętego, kiedy siostra przełożona gilgotała Filipka i robiła mu samolocik, kiedy inna całowała mnie w policzek na znak komendy damy radę, kiedy doktorka trzymała mnie za rękę i mówiła, że taki przerażająco obcy jest tylko początek. Jakie to dobre i ciepłe nauczyć się imion swoich pacjentów, a tam wszyscy zwracali się do dzieci po imieniu, wystarczy je zdrobnić i cukrzyca robi się mniej zła. Było mi lżej, kiedy zobaczyłam, że oni tam kochają dzieci, że nie słychać trybów tej maszyny, że nie jest taśmowo… Zaraz po wyjściu z oddziału w szpitalnej księgarni kupiłam Filipkowi Franklina w szpitalu. Póki co zastępował paciorek, ale przede wszystkim wyjątkowo krzepił – Super Bohatera spotyka podobna przygoda?!
Kuchnia bez Matki Boskiej, niestety.
Jest piątkowe wczesne popołudnie, zachwycam się widokiem ze wszystkich swoich ośmiu okien – za każdym są drzewa, bliżej, dalej i na horyzoncie też. Nie żebym mieszkała na skraju lasu, ale jest bajecznie zielono. Grzechem byłoby zawiesić w oknach firanki, więc nigdzie ich nie mam. Ta zieleń od maja do października staje się fantastyczną dekoracją domu. Bosko. Udało mi się też spełnić swoje marzenie o kuchni z balkonem.
Po remoncie przenieśliśmy kuchnię do niegdysiejszej naszej rekwizytorni. Naprawdę rekwizytorni, bo zgromadziliśmy tam jakieś szalone ilości wszystkiego i kiedy któreś z nas robiło jakieś przedstawienie w szkole, zawsze tam znajdowaliśmy gotowe elementy scenografii.
Najcenniejszą rzeczą, jaka tam zalegała od wielu lat był spory, po babci jeszcze, obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus na kolanach (miał z półtora metra długości i z metr wysokości). Maryja siedzi w jakimś urządzonym na modłę francuską parku, a obok biegają jak wróbelki, aniołki golaski. Obraz miał dość ładną ramę, dla odmiany raczej barokową, wyzłoconą farbą wątpliwej jakości, bo wszystko dookoła obrazu zawsze było ślicznie ozłocone pyłkiem Maryjnym. Nikt nigdy się o tę Najświętszą Panienkę nie upomniał, myślę tu o Adzi, może Eli, Natalii, więc podgryzały ją korniki dopóki… dopóki nie postanowiliśmy rekwizytorni zamienić na kuchnię. Droga Pani, zabieramy Cię stąd.
Zabrać można, tylko gdzie teraz postawić? No bo o powieszeniu, pomimo mojej dużej sympatii do tego obrazu nie mogło być mowy. A może? Szukałam odpowiedniej dla dzieła oprawy, odpowiedniego światła, koloru ściany. Nic. A może by tak zostawić obraz w kuchni, stał tam przez wiele, wiele lat, to może niech zostanie? Taki eklektyzm. Tylko, że, kurczę, obraz jest wielki, a kuchnia taka sobie.
Przemknęła mi przez głowę myśl, że może by tak zwyczajnie Maryję wyrzucić, ale jak? Pociąć piłą obraz i włożyć do kubła na śmieci? Śmieciarze zwykle podnoszą klapę i zerkają, czy nie ma w środku trupa (no bo po co innego zaglądają do śmieci?) Odpada. A może by tak spalić ten obraz, tak estetycznie wprawić w stan niebytu? Jakoś tak łyso spalić Matkę Boską z Dzieciątkiem. Kurczę, no to co się robi ze świętymi obrazami, których nie chcemy mieć w domu? Pytałam w końcu znajomych czy nie chcą. Nie chcą. Manuela Gretkowska kiedy dostała zdaje się od mamy osiemdziesięciocentymetrową figurę Matki Boskiej postawiła ją, żeby nie wyrzucić, nad zlewozmywakiem, tam była jakby ołtarzowa trochę półka i tak została. Ale to w sumie przegłupi pomysł i taki prowokatorski. Nie chcę zresztą rozprawiać się z Maryją tylko z zamalowaną potężną dyktą, skoro z dyktą to w czym problem, ale na dykcie jednak Ona…
Przestałam walczyć. Postanowiłam troszkę za to obraz odświeżyć, umyć, odmalować ramę, może przyjdzie mi coś do głowy. Więc wzięłam miękką ściereczkę i zaczęłam od twarzy Matki Boskiej, bo jakoś tak poczułam, że będzie z szacunkiem od twarzy. I Maryja zniknęła. Nie że jakiś cud, tylko zupełnie zniknęła. Jej twarz wtarła się w szmatkę. No to teraz dopiero poczułam, jak dopuszczam się gwałtu na sztuce i świętości. Tylko Jaś Fasola zna to uczucie. Janusz umarł prawie ze śmiechu. Maryja niestety w tej sytuacji musiała pójść do rozbiórki. Święty obraz bez twarzy Świętego przestaje być w ogóle święty – i poczułam coś na kształt ulgi. Maryja też nie zerkała już znacząco z obrazu i nie wpędzała mnie w poczucie winy. Zdecydowanie ulga.
Została ładna rama. Przemalowaliśmy ją na biało i daliśmy nowe życie, choć ciągle nigdzie jeszcze nie wisi, jakoś tak. A dzisiaj rano wspomniałam ten obraz bo znalazłam dla niego miejsce. Za późno. Nie będę się już rozprawiać z brzydkimi rzeczami, odczekam.
P.S. To nie ma żadnego związku z cukrzycą Filipka? Ależ ma, gdyby nie miał pięknie wyrównanych cukrów, nie mogłabym się zajmować niczym innym i wspominać naszej rekwizytorni. Bo dobre cukry to ratowanie obrazu, choć no trochę nieudane.