Koniec z wagarami w szkole – ogłosiła kilka dni temu minister Nowacka.
Ministerstwo Edukacji wypowiada wojnę wagarowiczom można było przeczytać w relacjach z konferencji, prezentujących nowe pomysły MEN. Po analizach frekwencji w szkołach i na lekcjach wf-u, ministerstwo doszło do wniosku, że 50 proc. usprawiedliwionych nieobecności nie może wystarczać do zaliczenia przedmiotu. Jak poinformowała minister Nowacka w resorcie pracują nad nowymi rozwiązaniami dotyczącymi wszystkich przedmiotów.
To kolejny pomysł z gatunku teoretycznie słusznych. Dlaczego teoretycznie? Bo jakiż sens mają kolejne zakazy, nakazy i obostrzenia? Szkoła nie powinna być postrzegana jako miejsce opresyjne, aparat ucisku czy przymusu. Powinna być miejscem przyjaznym, ciekawym, do którego się idzie dobrowolnie z ekscytacją jaka towarzyszy dzieciom kiedy poznają coś nowego, interesującego. Gdzie zamiast nauczycieli egzekutorów, prowadzących nudne lekcje, spotkają swoich mistrzów, przewodników, dzięki którym nauka w szkole będzie interesującą przygodą, a nie koszmarem, z którego chce się uciec jak najdalej.
Pytani o przyczyny wagarów młodzi ludzie wskazują najczęściej kilka przyczyn: obawa przed negatywną oceną (unikanie sprawdzianów, nieprzygotowanie do lekcji, brak zadań domowych), mało interesujące lekcje i prowadzący je ludzie (głupie lekcje, nudy, nic ciekawego), możliwość spędzania czasu poza szkołą dużo przyjemniej i lepiej.
Wagary są sygnałem, że dzieje się coś złego. Niewłaściwe relacje z nauczycielami lub z rówieśnikami, brak poczucia bezpieczeństwa, wiary we własne możliwości, strach, wstyd, przekonanie, że szkoła nie daje nic wartościowego, dobrego i szkoda marnować w niej czas.
Jeśli więc odpowiedzią na te przyczyny ma być zaostrzenie przepisów i wymuszenie na rodzicach i uczniach chodzenia do szkoły, to jest to całkowicie chybiony pomysł, i nie wróżę mu szczególnych sukcesów.
Celem szkoły nie jest odbijanie karty zegarowej przy wejściu na bramkach do szkoły, tylko uzyskanie finalnego efektu w postaci wiedzy i umiejętności i – co wydaje się nieprawdopodobne – wielu nauczycieli tego nie wie albo raczej nie rozumie. Za chodzenie do szkoły należy się ocena co najwyżej z zachowania a nie z konkretnego przedmiotu, tymczasem nagminnym jest ocenianie uczniów nie z tego co finalnie umieją, potrafią, tylko właśnie z tego czy oddali zadanie w terminie, czy regularnie chodzili na lekcję, przynieśli zeszyt, kredki i tym podobne bzdury. Wylicza się średnią z uzyskanych ocen w semestrze, jakby ta średnia była istotą edukacji. Taka szkoła nie zaprasza, nie zachęca, nie inspiruje. Trudno się więc dziwić, że uczniowie z takiej szkoły uciekają, nie mają ochoty do niej chodzić. Nie jest polska szkoła przygodą życia, tylko nudną fabryką, w której produkcja już dawno nie ma dobrego znaku jakości. Trudno się więc dziwić, że z takiego miejsca się po prostu ucieka.
Może więc niech w MEN pomyślą nad tym jak zmienić polską szkołę, żeby się chciało do niej chodzić, bo wtedy wskaźniki 50%, 70% i inne nie będą potrzebne.