Zadziwiający jest ten mechanizm, który potrafi znaleźć winę w każdym, kogo spotyka nieszczęście. Człowiek na przykład zapada na ciężką, nieuleczalną chorobę. Czeka go dozgonna i wyczerpująca przeprawa z własnym ciałem, psychiką oraz ze służbą zdrowia. – No żal człowieka – mówią bliscy i znajomi. – Ale powiedzmy sobie szczerze, sam sobie winien.
Trzeba było wcześniej iść do lekarza. A jak był wcześniej? No to jeszcze wcześniej. A jak był jeszcze wcześniej? No to widocznie źle tłumaczył, niewystarczająco się starał o skierowanie do specjalisty. Może trzeba było iść do innego lekarza. Trzeba było dbać o siebie bardziej. Trzeba było inaczej się odżywiać, prowadzić inny tryb życia. Ale ten, co prowadził inny tryb życia i się inaczej odżywiał, też zachorował i umarł. No to widocznie coś innego zaniedbał. Coś innego zrobił źle. Widocznie jeszcze inaczej trzeba się było odżywiać i dbać.
Nie ma przed tym ucieczki. Każdy zrobił coś źle i mógł zrobić lepiej. Mógł nie iść tamtędy, to by go nie przejechało. Musiał iść tamtędy? Nie musiał. Mógł nie wsiadać do tego pociągu. Przecież mógł jechać następnym. Po co się tak spieszył, do czego? Po co tak chodził w te góry? Czego tam szukał? Czemu nikomu nie mówiła, że się aż tak bardzo źle czuje? Czemu nie krzyczała? Trzeba się było nie spotykać z takimi ludźmi. Trzeba było siedzieć w domu. Trzeba było nie siedzieć w domu. Trzeba było się ruszać. Trzeba było chodzić na spacery. To nie ma końca. Zawsze coś było trzeba.
Zaczyna się w dzieciństwie. Dziecko, które, jak wszystkie dzieci, biega, kiedy potyka się i łamie nogę, musi usłyszeć, że „widzisz, trzeba było nie biegać”. I potem tak całe życie. Od rana do nocy robimy rzeczy podejrzane. Jemy, ruszamy się, wdychamy powietrze i każdy najmniejszy drobiazg, gdy coś się stanie, będzie świadczył przeciw nam.
A kiedy się zdarzy (pamiętam i taki przypadek), że raka dostanie ktoś, kto żyje zdrowo, dba o siebie bardzo, odżywia się według wskazań, nie pali i nie pije, uprawia sport umiarkowanie, nie nadwerężając się i jest człowiekiem pogodnym, umiejętnie unikającym stresu, to pada hasło (pamiętam!): „I na co mu to było? Za bardzo się starał.”. No nie zadowolisz. Każdy, kogo spotyka nieszczęście, widocznie robił coś nie tak.
To niesamowite, że tak bardzo, tak powszechnie się to uruchamia zawsze, jak kogoś spośród nas dosięga mrok. Współczujemy, żałujemy, pomagamy, ale obwiniamy. Jest jakaś uporczywa potrzeba powiedzenia, pomyślenia, uzgodnienia, że jak kogoś spotyka coś złego, to znaczy, że na to zasłużył. Tak jakbyśmy nie chcieli dopuścić możliwości, że rzeczy mogą nam się wydarzać zupełnie niezasłużenie. Tak jakbyśmy wierzyli, że światem rządzi bezwzględna i bezlitosna machina do egzekwowania kar. I jakbyśmy wierzyli, że jeśli będziemy grzeczni i będziemy kłaniać się machinie i się nie narażać, i nie wychylać, to się prześlizgniemy. I nie ma to nic wspólnego z religią. Żadna religia, jaką znam, nie spłyca rzeczywistości tak bardzo.
Taki obraz świata jest, muszę powiedzieć, dość ponury. W tym świecie człowiek, którego spotyka nieszczęście, nie dość, że cierpi, to czuje się winny. Wie, że jest winny i że inni to wiedzą.
Przyszło mi to na myśl w związku z wypożyczoną właśnie z Biblioteki Dzielnicowej powieścią Angeli Carter pt. „Magiczny sklep z zabawkami”, w której występuje niejaka pani Rundle. Pani Rundle opiekuje się trójką dzieci w Anglii, których rodzice wyjechali do Ameryki w związku z wykonywaną pracą. Gdy przychodzi listonosz, najstarsze z dzieci, piętnastoletnia Melania jest akurat sama w domu. Listonosz przynosi telegram z wiadomością o śmierci rodziców. Wypadek. Melania wpada w szał. Demoluje sypialnię rodziców, rozbija lustro, wywala wszystkie rzeczy z szaf i szuflad. Pani Rundle zastaje ją na stercie rzeczy, przerażoną, brudną od szminek i oblepioną brokatem, w duszącym zapachu wylanych matczynych perfum. Pani Rundle widziała już w życiu niejedno, więc spokojnie wyjmuje z zaciśniętej dłoni Melanii zmięty telegram, czyta i kiwa głową. Wraca z Melanią do kuchni i podaje młodszym dzieciom pudding. Niech najpierw spokojnie zjedzą. Wie bowiem z doświadczenia, że ciężkie rzeczy lepiej przeżywać z pełnym żołądkiem.
Pani Rundle nikogo o nic nie obwinia. Nie mówi nic w rodzaju: „Po diabła tam jechali?” albo „Dlaczego byli tacy nieostrożni?” albo „Trzeba było uważać.” Pani Rundle wie, że takie rzeczy się po prostu zdarzają. Zdarzają się wypadki, w których giną ludzie i ci ludzie często są czyimiś rodzicami. Pani Rundle wie, że takie jest życie. Jest w nim śmierć i nieszczęście. To nie jest nic przyjemnego, ale też nie ma co dodawać do tego nieszczęścia własnego dramatyzowania. Z dramatyzowania nic nikomu nie przyjdzie. Trzeba ogarnąć sprawy i zastanowić się, co dalej. A najpierw niech spokojnie zjedzą.
Pani Rundle i wszystkie inne panie, które wiedzą, że takie jest życie, nie powiedzą o tobie, ani nawet nie pomyślą, że aha, żyłeś źle, więc dostałeś raka, widzisz? Powiedzą coś w rodzaju: „No pewnie, to nie jest nic przyjemnego, zdarza się, no trudno” i wezmą się za robienie czegoś pożytecznego, na przykład puddingu. Nieszczęścia się zdarzają, a coś do jedzenia trzeba zrobić i ogarnąć dom.
Czy to dlatego, że pani Rundle przeżyła wojnę i wie nie z teorii, ale z własnego życia, że bomby spadają bez winy ludzi na dole? A czy to nasze automatyczne szukanie winy w człowieku, którego dotyka nieszczęście, wynika z ducha czasu, który nam szepcze, że sobie trzeba radzić, a kto sobie nie radzi, ten winien? Czy chory jest winny temu, że jest chory tak samo, jak biedny temu, że jest biedny? Nie wiem, ale jestem przekonany, że podejście pani Rundle jest ogólnie zdrowsze i lepsze dla ludzi. A może nawet więcej. Może dzięki paniom Rundle ten świat jeszcze stoi jako tako i trzyma się pionu. Wydaje mi się, że tak.