Właściwie po co umieć pisać ręcznie? Pandemia Covid 19, poza wszystkim, co pokazała i odkryła – o nas – ujawniła też pewną anachroniczność szkolnej kaligrafii. Choć nigdy nie uczyłam w szkole podstawowej, nigdy maluszków, pierwszoklasistów, to w rozrzewnieniem patrzę z jaką uważnością stawiają pierwsze literki na kartkach i z jak jeszcze większą uważnością trenują kursywę, czyli pismo łączne. Trenują, trenują i trenują, bo to szalenie trudna umiejętność, a dla osób leworęcznych, potwornie trudna umiejętność (albo może mi się tylko tak wydaje, będąc praworęczną i obserwując tylko leworęcznego syna przed laty, dla którego to była potwornie trudna umiejętność, ale teraz widzę, że nie tylko ona, tak w ogóle wiele jest potwornie trudnych umiejętności).
Pandemia, zwłaszcza ona, sprowokowała pytania o sens treningu kursywy, skoro dzieci, również te najmłodsze, sprawnie przesiadły się z ławki szkolnej i zeszytu do biurka z komputerem, a wprawione już solidnie w klawiatury, radziły sobie z pisaniem na komputerach doskonale! Niektóre może jednak nie, może jako przedszkolaczki chronione były przez rodziców przed czym tam komu przyszło do głowy, nie sposób wymienić teraz przed czym, ale kiedy zdalne nauczanie uświęciło komputery, tablety i smartfony, okazało się, że one nie tylko nie są tak niebezpieczne, ale na domiar okazało się, że one nie są w żaden sposób kompatybilne z tą żmudną nauką kaligrafii! Nie ma ani takich klawiatur, które by z kolei uświęcały te umiejętności, ani wielu, a właściwie żadnych okazji ku temu, by te umiejętności potem jakoś w życiu miały być wykorzystywane, albo chociaż były obecne, gdziekolwiek, jakkolwiek. Jeśli ktoś zatęskni, ma czcionke taka na przyklad (ale nie ma polskich znaków, trzeba by ręcznie dopisać, albo zignorować, co za problem, świat idzie z postępem!).
Ten brak kompatybilności pokazał rzecz kolejną – alfabet stosowany na wszystkich klawiaturach to tzw. drukowane duże litery, które zaledwie przypominają te z elementarzy do klasy pierwszej szkoły podstawowej. Tak, weźmy pierwszą z brzegu… literę H, na ten przykład. Aż sobie zapisałam palcem w powietrzu jej kształt… Jezu… Kiedy ja ostatni raz zapisałam w taki sposób literę H?! Czterdzieści trzy lata temu!
Poszperałam… po Europie… Nie szperam po Europie dla zasady, ale tak z ciekawości, Polska jest niemal ostatnim bastionem kursywy, że tak powiem szkolnej. Broń mnie Panie Boże od przemądrzalstwa, ale sama zawodowo zajmując się językiem, zastanawiam się w którym momencie porzuciłam w świetle i akceptacji systemu oświaty zdolność i obowiązek ładnego, łącznego pisania? No to sprawdziłam stare zeszyty, bo mam. W piątej klasie jeszcze było zgrabnie, w szóstej… wyrobił mi się autorski charakter pisma, taki sobie, szału nie ma, ale widać uchodził, bo nie mam w zeszycie (do polskiego przynajmniej, bo ten sprawdziłam) ani jednej uwagi na temat sposobu zapisywania liter czy wyrazów. Już w szóstej klasie litera H, jak na hydrantach! Dość szybko poszło! To po co te treningi, skoro już po kilku latach nikt nie dbał o kondycję naszych rąk i mózgów? Mózgów, bo przecież naukowo jest udowodnione (tak po pierwsze stosownie jest napisać, po drugie naprawdę jest udowodnione), że pisanie kursywą uruchamia najbardziej finezyjne funkcje naszego mózgu (celowo tutaj tematu nie rozwijam, bo chcę rozwinąć za chwilę, a źle jest się powtarzać).
Poszperałam też w renesansie – to wtedy spopularyzowane piszące gęsie pióra rozpoczęły erę pisma łącznego, choć z banalnego dość powodu, wszak odrywanie pióra od papieru i przytykanie go z powrotem, plamiło i tworzyło nieestetycznie nieregularności w tekście. Okazało się, że płynne pisanie – bez unoszenia pióra, po prostu o wiele lepiej wygląda. I tak oto nasze sześcio- i siedmiolatki uczą się nieodrywania rączki i wiecznych piór od kartek tak, aby pisać pięknie. Tylko po co? To tak jakby nauczyć dzieci mycia zębów szczoteczką, a potem powiedzieć: „popłucz wodą, wystarczy i płucz już sobie tak do końca życia zębów”.
Sztuka pięknego pisania może być przekonywująca, ale dla ludzi dorosłych. Dzieci porzucają w przeważającej większości tę umiejętność i frajdę z efektów, szybciej, niż zamiłowanie do nauki w ogóle! To musimy się zdecydować – albo rezygnujemy z nauki kursywy i kaligrafii w ogóle, albo ciągniemy ją – przekonani o tych finezyjnych korzyściach dla mózgu – jak najdłużej i nie pozwalamy na bylejakość, na płukanie wodą. Ta druga opcja ma sens, bo dzieci ukraińskie uczą się w większości szkół kaligrafii przez kilka lat, mniej więcej do dziesiątego roku życia i – mając wielu uczniów z Ukrainy, widzę statystycznie niepodważalną różnicę w estetyce pisma w stosunku do nas (a uczę młodzież, więc widzę efekty rozłożone w czasie).
Pewien mój znajomy pochwalił się niedawno odkryciem w sobie potrzeby pięknego, płynnego, niezwykle misternego i zmyślnego pisma i to przy użyciu, przy powrocie do wiecznego pióra! Włączyła mi się opcja „odgapiam”. A niemal w tym samym momencie znalazłam w Krakowie sklep z piórami – najdroższe, na jakie trafiłam, kosztowało 9650 zł (najdroższe, nie histeryzuję, były też tanie). Co za dziwaczna sytuacja! Najbardziej więc podstawowy przybór szkolny, szybko porzucony przez nauczycieli i uczniów, zwykle po drugiej, trzeciej klasie na rzecz długopisu (a inna rzecz, że jest tu jakaś językowa rywalizacja o siłę przebicia – długopis jest długopisem, bo długo pisze, a pióro wieczne jest wieczne, bo atrament się nie kończy i nie kończy, prawie na wieki) staje się potem najbardziej ekskluzywnym narzędziem do pisania… jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni…
No więc mój znajomy postanowił nauczyć się pisać od nowa, bo to jest jednak nauka od nowa. Nadgarstki, przedramiona, kręgosłupy i mózgi już dawno zapomniały ile dobrego niosło ze sobą trenowanie pisma ręcznego, wyćwiczone kiedyś w delikatności palce od lat stukają już tylko po malutkich plastikowych kwadracikach czy szklanych ekranach skutecznie tamte wyćwiczenia rujnując. No więc pomyślałam sobie, w jaki sposób ten krakowski sklep w ogóle się utrzymuje, zakładam zresztą, że nie jedyny w Polsce? Utrzymuje się, bo mój znajomy jest w gronie coraz liczniejszej grupy osób, które wracają do pięknego pisania, pięknego pisania staromodnym piórem wiecznym, bo w pisaniu jest finezja, która uruchamia w mózgu nieoczywiste przestrzenie. Kaligrafia jest powolna, dzieje się w czasie, wymaga uważności, wymaga zatrzymania się w drodze, wymaga krzesła i blatu na odpowiedniej wysokości, bo nie da się pisać piórem na plecach pochylonej koleżanki, wymaga wewnętrznej potrzeby jakiegoś swoistego piękna, napisania czegoś pięknie, wymaga pięknego myślenia, wymaga pięknej wyobraźni. Zapytałam swoich dorosłych synów o literę H, o jej wartość, ona raz może posłużyć wyłącznie do oznaczenia hydrantu, ale innym razem do napisania słowa Honor. To są dwie różne litery.
Pisanie piórem nadaje słowom cenę, one stają się ważniejsze. I pewnie, że zrobiło się troszkę snobistycznie, bo wielcy tego świata sięgają po pióra, gdy składają najważniejsze podpisy pod słońcem, no ale tak, to właśnie jest moc pióra, pióra i wiecznego, trwałego jak diament atramentu. Długopisy są pospolite, nigdy nie awansowały do rangi piór, to one, tak mi się wydaje – łatwiejsze w obsłudze, nie wymagające żadnych misternych zabiegów, banalne w formie, pospolite, podpięte do plastikowych łańcuszków na urzędowych blatach nie mają żadnej w sobie siły, żadnej! Pisanie piórem jest ważniejsze od pisania długopisem i miażdżąco ważniejsze od pisania na klawiaturze, którą raczej się zapisuje niż pisze.
W tym krakowskim sklepie, nieopodal Wawelu, są też pióra wieczne w cenach, które nie onieśmielają więc kupiłam sobie wieczne pióro, dwa słoiczki atramentu w kolorze zielonym i brązowym i wracam do uważnego, ważnego i pięknego pisania!