Z obchodzącą 2. listopada 75. urodziny Grażyną Staniszewską o jej obecnej aktywności, Bielsku-Białej, działalności w podziemnej Solidarności, udziale w obradach Okrągłego Stołu i sukcesach parlamentarnych rozmawia Jarosław Zięba.
– Cały czas jest Pani aktywna w życiu społecznym. Czym zajmuje się Pani teraz?
– Już tych aktywności jest mniej, postanowiłam raczej szukać następców. Towarzystwo Przyjaciół Bielska-Białej i Podbeskidzia, które w tym roku obchodzi 15-levie istnienia oddałam w maju młodszej o półtora pokolenia dziewczynie, lat 35. Jestem honorową przewodniczącą, ale funkcji zarządczych nie mam. Pozostała mi jeszcze fundacja stypendialna polsko-ukraińsko-kanadyjska, poprzez którą staram się zbierać pieniądze i finansować stypendia dla dzieci Ukraińców, którzy zginęli na wojnie. Nie wszystkich, którzy chcą w Polsce studiować, tylko dla tych którzy zginęli, w związku z tym ich rodzinom jest rzeczywiście najtrudniej. Jeżeli chcą studiować w Polsce to fundujemy im całkiem niezłe stypendia, bo po 2000 zł miesięcznie, co pozwala im na opłacenie wszelkich kosztów mieszkania i wyżywienia.
Inne swoje aktywności pooddawałam, tak jak swego czasu rajdy rowerowe. Cieszę się, że te różne działania nie umierają, że znajduje się ktoś, kto je ciągnie. To jest fajne.
– Była pani zaangażowana w polityczną działalność różnego szczebla, ale jednak nigdy nie wyjechała Pani na stałe z Bielska-Białej. Czy były takie myśli, aby wyjechać?
– Nie, nie myślałam o tym nigdy, bo nie czuję się zbyt dobrze w dużych miastach, Bielsko-Biała jest tak jakby na moją miarę: nie za małe, nie za duże i tutaj się po prostu dobrze czuję. Może w młodości bardziej odczuwałam jakąś potrzebę większego środowiska, troszeczkę innego niż to bielskie. Ale wtedy nie było internetu, nie było telefonów komórkowych. Dzisiaj właściwie cały świat można mieć w telefonie, nie ma więc różnicy gdzie się mieszka.
– W pani politycznej aktywności było sporo wydarzeń. Które z nich były dla Pani najważniejsze?
– Pierwsza Solidarność. To jest bez wątpienia to, co – można powiedzieć – określiło mnie na całe życie. Zresztą dotyczy to wszystkich, którzy aktywnie przeżyli Solidarność: te wydarzenia określiły ich na całe życie.
Nigdy nie myślałam, że będę działaczem związkowym, nie tęskniłam do tego. Zawsze chciałam być radną, od dzieciństwa myślałam o tym, aby być wybraną na radną. Ruch Solidarności podobał mi się z powodów obywatelskich, ale został wciśnięty w formułę związku zawodowego i trzeba było działać tak, jakby to był tylko związek zawodowy. Potem wychodzenie z tej formuły i budowanie nowych struktur aktywnego społeczeństwa obywatelskiego także było dla mnie fascynujące.
Uważam w ogóle, że jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem, żyłam w ciekawych czasach i miałam okazję brać udział w wydarzeniach, które, wiem, że brzmi górnolotnie, ale zadecydowały o losach świata, zmieniły relacje na świecie. Dzięki nim zniknęła przecież żelazna kurtyna.
– Jak to się stało, że została Pani jedną z liderek Solidarności w regionie?
– Funkcję zaczęłam pełnić w sumie przez przypadek, bo w stanie wojennym – powiem szczerze – chętnych do działania nie było zbyt wielu. Ludzie chcieli spokojnie żyć, tak jak dzisiaj. Nie wychylać się, nie protestować, bo mogą mieć z tego powodu problemy w pracy.
Ja byłam na najniższym wynagrodzeniu, jakie było możliwe w firmie, w której zostałam zresztą ulokowana po okresie aresztowania przez Służbę Bezpieczeństwa. To była biblioteka techniczna, na której ja się kompletnie nie znałam, w ośrodku badawczo-rozwojowym obrabiarek i urządzeń specjalnych. Jestem polonistką z wykształcenia, a tam musiałam inżynierów zaopatrywać w dzieła pomagające im w projektowaniu motoreduktorów i reduktorów, co było dla mnie straszne. Do dziś pamiętam pewien tytuł, który dla nich zakupiłam: Wpływ zarysu zęba przedniego na poziom hałasu. Zrobił on na mnie ogromne wrażenie.
Służba Bezpieczeństwa umieściła mnie tam, bo uznała że poza wąskim środowiskiem inżynierów nie będę się z nikim kontaktowała. Chciałam wrócić po 9 miesiącach internowania do mojego domu kultury w Wapienicy, ale mi nie pozwolono. Próbowałam się zatrudnić w klubie spółdzielni Strzecha, bo było tam wolne stanowisko. Okazało się jednak, że nie mogę tam pracować, bo nie mam prawa jazdy! Pracownicy klubu nie mieli dostępu do samochodu, ale ode mnie wymagano prawa jazdy… Wylądowałam więc ostatecznie w bibliotece technicznej. I zajmowałam się działalnością podziemną. Wszyscy o tym wiedzieli, cała sztuka polegała jednak na tym, aby nie dać się złapać.
Tak się złożyło, że po dużych aresztowaniach w 1983 roku, tutaj w Bielsku-Białej wszystko zamarło. Wcześniej Solidarność podziemna miała radio, które nadawało ze stoku Szyndzielni, miała magazyn, który wychodził co tydzień, odbywały się marsze na 11 Listopada czy na 3 Maja. Różne rzeczy się tutaj odbywały, ale w momencie kiedy te 30 osób zostało aresztowanych, między innymi ja, to niestety wszystko zamarło.
Mnie się udało wcześniej wyjść z aresztu, w czym przydatna okazała się moja niepełnosprawność, która w ogóle w życiu mi bardzo doskwierała, ale akurat w stanie wojennym była bardzo przydatna. Mojej rodzinie było po prostu łatwiej mnie wyciągać z więzienia, gdy mówili że zamknięta jest osoba niepełnosprawna. Pomógł także lekarz więzienny, który postanowił zrobić coś dobrego. Było więc wsparcie z dwóch stron, które zaowocowało tym, że spędziłam w areszcie raptem 3 miesiące.
Jak wyszłam, to myślałam, że coś tutaj działa. A nie działało nic, dokładnie nic. To był ogromny błąd w sztuce, bo raczej powinno się robić tak, żeby udawać, że to nie ci zostali aresztowani, którzy rzeczywiście działają. Pokazać, że wszystko funkcjonuje jak dawniej, a ci którzy siedzą są niewinni. Ale tu była martwa cisza. Nie działało nic, to był dramat.
Postanowiłam więc, że odbuduję drukarnię, tylko że nikt nie będzie wiedział, gdzie ona jest i kto drukuje, tak aby przy kolejnej wpadce nie znalazło się potem wszystko ze szczegółami w aktach sprawy . Miałam z tego powodu różne kłopoty, koledzy którzy się uważali za ważniejszych ode mnie, po prostu byli przekonani, że muszą wiedzieć gdzie ta drukarnia jest. Do końca się jednak nie dowiedzieli, SB też się nie dowiedziała. Drukarnia działała do 1990r. To był sukces. Zaczęłam odgrywać ważniejszą rolę w podziemnych działaniach „S”.
– Wróćmy jeszcze do trudnego okresu aresztowania. Jak dawała sobie Pani radę z przesłuchaniami?
– Podczas przesłuchań nie wdawałam się w ogóle w rozmowę. Miałam doświadczenie, wcześniej próbowano mnie pozyskać na współpracownika Służby Bezpieczeństwa, co ciężko przeżyłam, ale też wyciągnęłam wnioski. Bo za pierwszym razem wdałam się w rozmowę, a potem - po prostu ze strachu - zaczęłam własnoręcznie pisać coś, co pan mi dyktował. Na szczęście tego nie podpisałam. Ciężko jednak przeżyłam to, że dałam się tak głupio złapać. To było kilka lat przed Solidarnością, więc potem, gdy przyszła Solidarność, wyciągałam wnioski i wiedziałam jak się w takich sytuacjach zachować: dzień dobry, panie kapitanie czy poruczniku, proszę zaprotokołować, że odmawiam zeznań. Koniec. Rozmowa się kończy, bo nie ma o czym rozmawiać. Ja aresztowanie, a wcześniej internowanie przeszłam zupełnie spokojnie, można powiedzieć bezstresowo, dlatego że ani ja nic nie mówiłam, ani przesłuchujący mi nie zadawał żadnych dodatkowych pytań czy nie zarzucał mnie tym, co inni na mój temat wiedzą i sądzą (to typowa metoda). Siedziałam jak słup soli i patrzyłam w okno.
Niestety, nie wszystkim udawało się podczas przesłuchań zachować tajemnice. Po latach, gdy czytałam akta mojej sprawy, zobaczyłam ile koledzy naopowiadali funkcjonariuszom. Wszystko, dosłownie wszystko: kto z kim się spotkał, kto jak był ubrany, kto się uśmiechał, kto się nie uśmiechał, gdzie kto schował powielacz, gdzie była zakopana radiostacja. Nic dziwnego, że aresztowano aż 30 osób.
– Odtworzenie drukarni zakończyło się sukcesem i było przepustką do objęcia formalnej funkcji i zaistnienia na forum krajowym.
– Po wielkiej wpadce Solidarność Podbeskidzia, „Trzeci Szereg”, była rozproszona, to znaczy działały poszczególne, można powiedzieć, zadaniowe grupki towarzyskie. Jedna grupa była związana z Andrzejem Kralczyńskim i Janem Frączkiem, do nich doszli potem Janusz Okrzesik i Artur Kasprzykowski, którzy wcześniej działali sami jako studenci. Osobno działał Klub Inteligencji Katolickiej, osobno my jako redakcja.
W pewnym momencie podziemna Krajowa Komisja Wykonawcza „S” doszła do wniosku, że musi się troszeczkę poszerzyć, bo jej członkami byli tylko przedstawiciele makroregionów, czyli Śląska, Małopolski, Mazowsza czy Dolnego Śląska. Uznali, że muszą do siebie przyjąć także mniejsze regiony i uznali, że Podbeskidzie i Gorzów Wielkopolski są najaktywniejsze. Nie wiem na jakiej podstawie, bo ja miałam odwrotne wrażenie, że wszystko tutaj zamiera.
Tymczasem my nie mieliśmy struktur. Trzeba więc było u nas zorganizować wybory na szefa podziemnych struktur. Kandydował Andrzej Kralczyński, Staszek Skwierawski i ja. Ku zdumieniu wszystkich – to chcę powiedzieć, bo tak było – wygrałam ja. Gdy się okazało jakie są wyniki, była spora konsternacja. Powiedziałam, żeby się nie martwili, ja będę tylko koordynatorem tych struktur podziemnych. Wszyscy to kupili, zostałam tym koordynatorem i trafiłam jako przedstawiciel regionu do Krajowej Komisji Wykonawczej „S”.
– Udział w pracach wspomnianej już Krajowej Komisji Wykonawczej pozwolił Pani na udział w obradach Okrągłego Stołu.
– To była wiosna 1988 roku i w Krajowej Komisji Wykonawczej toczyły się już rozmowy o Okrągłym Stole. Gdy wreszcie doszło do tego, kto będzie uczestniczył w obradach, to oczywiście nikt z nas nie chciał iść. Mówiliśmy, że mamy mądrych ludzi, profesorów i to oni powinni uczestniczyć w tym wydarzeniu. Przecież będzie mowa o tym jaki jest stan państwa, a my nie mamy żadnych informacji. Wtedy Wałęsa się wściekł i powiedział: jeżeli wy nie pójdziecie, to ja też nie idę. Bo sobie nie życzę żeby mnie ktoś potem od kolaborantów wyzywał. Albo wszyscy, albo nikt.
Idziemy wszyscy, tak jak tu jesteśmy, działacze tacy jacy jesteśmy, idziemy i tam siadamy – powiedział i tak się stało. Ostatecznie tylko dwie osoby się nie zgodziły.
I tak znalazłam się przy Okrągłym Stole. Wszyscy zastanawiali się jakim cudem ona, gdzieś tam z Bielska-Białej znalazła się przy Okrągłym Stole. To się po prostu tak poskładało.
– Ale Pani nie tylko była przy tym Okrągłym Stole, ale także zabrała głos podczas obrad plenarnych.
– Rzeczywiście, mówiono nawet, że byłam jedyną kobietą uczestniczącą w obradach, co nie jest prawdą. Okrągły Stół to były obrady plenarne i praca w podzespołach. Te pierwsze były medialne, krótkie, nie mogły przekraczać dwóch godzin ze względu na transmisję telewizyjną i zdolność do percepcji odbiorców. Mnie na nich nie było, gdyż uczestniczyli w nich sami znaczący ludzie, ważni dla Solidarności. Na otwarciu w naszej delegacji nie było żadnej kobiety, była po stronie PZPR-u jakaś pani profesor, ale ponieważ nie dano jej głosu, nikt jej nie zauważył.
Po pierwszym spotkaniu plenarnym nastąpiły dwa miesiące prac w podzespołach. Spotkania odbywały się dzień w dzień, Ja byłam w zespole gospodarczym. A po tych dwóch miesiącach nastąpił finał.
Po naszej stronie zmarł profesor Szaniawski i trzeba było uzupełnić skład delegacji na obrady plenarne. I wtedy Basia Labuda, która feministką była od zarania – w przeciwieństwie do mnie – powiedziała, że w delegacji musi być kobieta i zaproponowała, żebym była to ja. Moją kandydaturę zgłosił Władek Frasyniuk. I w ten sposób stałam się swego rodzaju gwiazdą. Bo nie dość, że byłam w delegacji, to dano mi głos. W finale z naszej strony przemawiał tylko Lech Wałęsa i ja. Na więcej nie było czasu, bo to było takie symboliczne podsumowanie. Dlatego to zapamiętano.
– Kilka miesięcy później była Pani już posłanką.
– To szło już jedno za drugim. Zostałam kandydatem, bo nakazano to właściwie wszystkim uczestnikom obrad Okrągłego Stołu. Pamiętam jak Michnik i Kuroń powiedzieli, że jest to naszym psim obowiązkiem. W następnej kadencji możecie sobie zrezygnować, ale w tej musicie kandydować, bo byliście przez dwa miesiące w telewizji i ludzie was już znają – mówili.
Potem szło jedno za drugim. Potem w Sejmie wciągnęła mnie praca, podobało mi się to, że można tak wiele rzeczy zrobić. Zdawałoby się, że w masie 460 posłów człowiek ginie i nie może wyjść z żadną inicjatywą. Nieprawda.
Moim wielkim sukcesem na samym początku pracy w Sejmie była, obowiązująca do dziś, zasada wyborcza stawiania krzyżyków przy nazwiskach kandydatów.
Podczas dyskusji na temat ordynacji wyborczej konstytucjonaliści posługiwali się wzorami uznanymi i opisanymi w literaturze, i proponowali wybory większościowe bądź proporcjonalne. Tak jak było przed wojną. Twierdzono, ze można wybierać między głosowaniem na całą listę według reguły proporcjonalnej lub na ludzi, według większościowej. Nie można mieszać. Chcieliśmy wyborów proporcjonalnych, ważne było, żeby powstały grupy, a nie 460 1-osobowych partii. Dla mnie jednak było nie do pomyślenia, że po tym wielkim zrywie, po tych pięknych wyborach, powiemy ludziom, że nie mają prawa wybrać swojego kandydata, a mają głosować na listę i że to komitet wyborczy-partia wskaże konkretne osoby. Porozumiałam się wtedy, metodą poznaną przy Okrągłym Stole, z polityczną przeciwniczką, Wiesią Ziółkowską, posłanką PZPR, i zrobiliśmy w Sejmie akcję, po której powstał wielki szum i ostatecznie przegłosowano system mieszany, nasze „krzyżyki”. Nie chwaliłyśmy się zbytnio sukcesem, ale byłyśmy bardzo zadowolone, że przeszło i że do dziś to obowiązuje. Można powiedzieć, że jest to nowa tradycja.
Dzięki podobnym cichym akcjom ponad podziałami w 4 osoby obroniliśmy szkoły przed ponowną centralizacją po objęciu władzy przez SLD-PSL i wprowadziliśmy program masowej komputeryzacji szkół.
– Po kilkunastu latach ponownie była Pani swego rodzaju pionierką zostając w 2004 roku, tuż po wejściu do Unii Europejskiej posłanką do Parlamentu Europejskiego.
– Parlament Europejski dał mi przede wszystkim intensywną możliwość zajęcia się Ukrainą. Już wcześniej, jak byłam w Sejmie i Senacie to Ukraińcy i Polacy z Ukrainy zapraszali mnie do siebie, jednak nie było na to zbyt wiele czasu. W Parlamencie Europejskim każdy deputowany musi m.in. uczestniczyć w pracy jakiejś delegacji, czyli grupy, która odpowiada za współpracę Unii Europejskiej jako całości z jakimś państwem zewnętrznym. Zapisałam się do grupy ukraińskiej, w czym pomógł mi Bronisław Geremek.
Nikt z nas nie wiedział wtedy, że wybuchnie Pomarańczowa Rewolucja. A to stało się bardzo szybko, bo wybory były 4 czerwca, wszystkie układanki w sierpniu, a jesienią już była Pomarańczowa Rewolucja. Od tego momentu permanentnie jeździłam do Kijowa jako obserwator na łagodzenie kolejnych konfliktów. Dla mnie Parlament Europejski to była przede wszystkim ta współpraca z Ukrainą. Zresztą w Parlamencie Europejskim nie ma miejsca na indywidualne pomysły, do tego trzeba być silną osobowością w swojej międzynarodowej grupie parlamentarnej, a osiąga się to dopiero po kilku kadencjach.
– Dziękuję za rozmowę.
Foto: Paweł Sowa/UM Bielsko-Biała