W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
SportBB

Dalej sanki jechały już same

Dalej sanki jechały już same

Na początku października 1985 roku na torze saneczkowym w Bielsku-Białej doszło do wielkiej tragedii. Zginął Paweł Ryba, utalentowany saneczkarz. Świadkowie tamtych wydarzeń wracają do tragicznych chwil…

Dziś w tym miejscu jest las. Przecinają go piesze i rowerowe ścieżki wiodące na szczyt Koziej Góry. Czterdzieści lat temu stał tam tor saneczkowy. Jeden z najbardziej znanych w Polsce, a w pewnym momencie nawet najdłuższy w Europie. Składał się z trzydziestu bardzo wymagających wiraży, dlatego przyjeżdżała tu polska czołówka. Ale nie tylko. Bo w Cygańskim Lesie z sankami noszonymi na plecach widywano saneczkarzy z Niemiec czy Czechosłowacji. 

 

Po torze zostały betonowe ściany. One widziały wiele. Nie zawsze jednak obrazy te są pełne sportowych emocji, zwycięstw czy porażek. Bo gdyby tylko beton potrafił mówić, to opowiedziałby i przykre historie. Choćby tę o Pawle Rybie, młodym saneczkarzu, który tragicznie zginął w rynnie. Historię, która według niektórych była punktem zwrotnym w dziejach mikuszowickiego toru. 

 

Nie on pierwszy…

Był czwartek 3 października 1985 roku. Ciężko było mówić o jesieni, skoro na zewnątrz mocno świeciło słońce, a temperatura dochodziła do dwudziestu stopni Celsjusza. Grupa saneczkarzy "Startu" Bielsko-Biała stawiła się na miejscu. Liczyła sześć osób: pięciu chłopaków i dziewczynę.  

Wszyscy zabrali sankorolki i ruszyli na tzw. "damski start", ulokowany około 500 metrów nad poziomem morza. Niepisane zawodnicze reguły były takie, że najpierw ślizgały się panie. Ale tego dnia to Paweł Ryba chciał pojechać pierwszy. Dostał zgodę.

W tamtym czasie tor był akurat po gruntownym remoncie. Wykonane prace miały poprawić bezpieczeństwo saneczkarzy i poprawić jakość treningów. Bo wcześniej wypadków w Mikuszowicach nie brakowało. Nawet tych najtragiczniejszych… 

W lutym 1968 na wojewódzkich zawodach 21-letni Czesław Ryłko, jeżdżący dla bielskiego "Włókniarza", wypadł przez bandę na wysokości tzw. "drugiej altany". Wcześniej sunął, osiągając przy tym prędkość blisko 80 km/h. Zatrzymał się na pniu drzewa. Cztery metry nad ziemią. Gdy trafił do miejskiego szpitala jego stan określono jako krytyczny.

Zaraz po wypadku koledzy od sanek skrzyknęli się i ruszyli, by oddać krew. Czesław miał mieć transfuzję, a oni chcieli w ten sposób mu pomóc. Taka saneczkarska solidarność… Oddali kilka litrów, ale na uratowanie jego życia nie było medycznych szans. Czesław Ryłko zmarł w wyniku odniesionych obrażeń kilka godzin po swoim ostatnim ślizgu. A przyczyną wypadku miał być zły stan band. Później jeszcze przy Koziej Górce wypadków było kilka. I choć ich kaliber nie był już tak wielki, to i tak postanowiono tor przebudować.

 

To był szok!

Ten czwartkowy trening "Startu" był preludium do piątkowych, kwalifikacyjnych zawodów. Paweł usiadł na sankorolkach. Z megafonu poleciał komunikat, by ruszał. Odepchnął się mocno. Jeden ruch rękoma. Potem drugi i trzeci. Nabrał prędkości. Kolejne zakręty pokonywał pewnie, bo mimo młodego wieku miał już spore doświadczenie.

"Sanki były sensem jego życia. Zawsze chciał być najlepszy i podobno nigdy nie widziano w jego oczach strachu. Przez cztery lata zjechał ponad dwa tysiące czterysta razy po różnych stokach" – pisał Jerzy Chromik, redaktor "Sportowca" w reportażu "Siedem metrów samotności", który odtworzył w 2021 roku w pierwszym tomie książki "Remanent".

 

***

Łapię za telefon. Dzwonię do redaktora.

–  Dzień dobry, panie Jurku! Pamięta pan swój tekst po śmierci saneczkarza, Pawła Ryby? – pytam. 

– Tak, ale to było wiele lat temu. Pamięć więc wiele szczegółów zamazała. Przyjechałem wtedy do Bielska-Białej, bo ta tragedia była niewyobrażalna – słyszę w słuchawce.

– A mogę wykorzystać kilka informacji z reportażu?

Zgodził się. 

Książka "Remanent", w której znalazł się reportaż "Siedem metrów samotności"

 

***

Ryba jechał pewnie. Do końca przejazdu zostało mu około czterdzieści sekund. Przejechał przez beczkę i wyjechał na prostą. Ta liczyła dwadzieścia sześć metrów. Nie zwolnił, bo zawsze jeździł do końca. Mówili, że brawurowo, ale przy tym doskonale technicznie. Pewnie dlatego tak na niego liczono w przyszłości. 

Minął miejsce, w którym rynna zaczyna się wznosić. Tam, gdzie zaczyna się hamowanie. I właśnie wtedy mógł, choć wcale nie musiał, dostrzec belkę, która blokowała przejazd. Wisiała na wysokości około trzydziestu centymetrów. A Paweł jechał bardzo szybko. Nie było czasu na reakcję. Wjechał pod nią. 

– Pamiętam, że później byłem obok tej belki. Udało mi się ją sfotografować – przypomina sobie Chromik.

Według jednej z relacji nogi i tułów "przecisnęły się" pod drewnianą przeszkodą. Ale głowa została…

Edmund Foksiński, wtenczas szkoleniowiec, widział całe zdarzenie. Stał niedaleko.

–  Nie sposób o tym zapomnieć. Minęło już tyle lat a nadal widzę, jak Paweł wchodzi w swój ostatni wiraż. Jedzie, jedzie i słyszę huk. Dalej sanki jechały już same.

– Te sankorolki miały takie gumowe kółka. Były wyższe niż sanki przeznaczone do jazdy zimą – wspomina pani Katarzyna, wówczas saneczkarka BBTS-u "Włókniarz" Bielsko-Biała. 

– Nawet gdyby jechał na zimowych płozach, tych niższych, nie przeszedłby pod tą przeszkodą – zauważa Grzegorz Pajda, dawniej trener bielskich saneczkarzy, znany też z komentarza dla stacji Eurosport.

– Zginął na miejscu. Nie było szans, żeby to przeżył – dodaje Foksiński.

Pani Katarzyna była wtedy w Bielsku-Białej. Razem z trenerami i klubowymi kolegami z BBTS-u też ćwiczyła przed zawodami. Tragedii nie widziała. Tyle że splot dziwnych zdarzeń sprawił, że saneczkarki i saneczkarze, którzy byli wówczas w okolicy czuli, że coś jest nie tak.

– Przywozili nas tam samochodami. Były załadowane sankami, strojami i innym sprzętem. Nie pamiętam teraz, czy dopiero mieliśmy trenować, czy byliśmy po treningu. Ale wtedy, po wypadku, nie mogliśmy podchodzić w okolice toru – przypomina sobie była zawodniczka.

Na miejscu natychmiast rozpoczęła się akcja ratunkowa. Przyjechały karetki pogotowia. Była reanimacyjna "erka". Ale życia Pawła Ryby nie udało się uratować. Obrażenia okazały się śmiertelne. Przyjechał też prokurator. Pani Katarzyna:

– Wiadomość o skutkach wypadku szybko do nas dotarła. To był szok!

 

Saneczkarska perła

Odszedł urodzony w 1966 roku chłopak, który był stworzony do jazdy na sankach. Trzy tygodnie po wypadku w "Kronice Beskidzkiej" Leszek Durańczyk, jego trener i wychowawca, wspomniał:

Paweł zdradzał wyjątkowe uzdolnienia i predyspozycje do uprawiania saneczkarstwa. Technikę opanował w mig, a że odwagi miał za stu, przeto postępy czynił błyskawicznie. Niespełna pół roku od czasu, gdy po raz pierwszy usiadł na wyczynowych sankach, stanął na najwyższym stopniu podium Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży. Zdobył tytuł najlepszego juniora młodszego w kraju w stylu znamionującym wielką klasę. Fachowcy nie kryli podziwu. Inni najzwyczajniej zazdrościli, że oto w Beskidach pojawiła się prawdziwa saneczkarska "perła".

– W tamtym czasie Paweł był najzdolniejszym saneczkarzem w Polsce – ocenia trener Edmund Foksiński.

Leszek Durańczyk odkrył go w Szkole Podstawowej numer 12 w Bielsku-Białej. Wysoki, bardzo sprawny fizycznie młodzieniec, do tego przebojowy – czego chcieć więcej? Od tamtej pory często widywano ich razem. Wspólnie świętowali sukcesy. Wspólnie cieszyli się po awansie do seniorskiej kadry narodowej. Mówili o igrzyskach olimpijskich, na które mógł pojechać. Nawet wojsko i powszechny pobór nie miały mocy, by wciągnąć Rybę w swoje struktury. Tak dobrze sportowo rokował. Po czterech latach treningów szkoleniowiec był pewny umiejętności swojego zawodnika. 

I wtedy, dosłownie znikąd, pojawiła się ta belka. 

– Trenowaliśmy w Mikuszowicach z "Włókniarzem" dzień wcześniej, więc informacje o tym, jakoby przejazd Pawła był pierwszym poremontowym w ogóle nie mogą być prawdziwe. Pamiętam dokładnie, że gdy nasi podopieczni mieli startować, to gospodarz obiektu, Kaziu Konior, zapytał, czy belki są odsunięte. Okazało się, że nie, bo tylko kilka osób wiedziało, że one są tam ustawione – relacjonuje Pajda. 

Niesławne belki postawiono zapobiegawczo. Bo na wyremontowanym torze, przed premierowymi ślizgami, zaczęli pojawiać się amatorzy mocnych wrażeń, którzy korzystali z jego uroków. Nielegalnie, rzecz jasna. Drewniane blokady miały temu zapobiec. Zabezpieczono je nawet kłódkami, by przypadkiem komuś nie wpadło do głowy, żeby samodzielnie je usunąć.

– Młodzi jeździli po torze na rolkach i rowerach. Z tego co pamiętam, to z urzędu miasta przyszło pismo, żeby w związku z tym w jakiś sposób obiekt zabezpieczyć. Postawiono cztery belki. Ostatnia, ta nieszczęsna, znajdowała się pod mostkiem, bardzo blisko mety. Ze ścieżki nie była widoczna – przypomina sobie Foksiński.

Przed tamtym treningiem wszystkie miały zostać otwarte. Takie były informacje. Jakim cudem ta jedna znalazła się na drodze Pawła? Milicja i prokuratura przesłuchiwała świadków, ale koniec końców nic nie wyjaśniono. 

– Do dziś nie wiadomo, kto ją zamknął. Są teorie, jakieś przypuszczenia. Może zrobiły to dzieci z wycieczki szkolnej, które przechodziły gdzieś obok? Albo ktoś z obsługi, nie mający wiedzy o trwającym treningu? – pyta Edmund Foksiński. 

Grzegorz Pajda:

– Trenera Leszka milicja aresztowała. Przesłuchiwali go. A on na pewno mocno przeżył śmierć swojego chłopca. Wypuścili go dopiero w dniu pogrzebu. Nic mu nie udowodniono. Bo jak? Za co? Przyjechał z aresztu prosto na ceremonię pożegnania.

Pogrzeb odbył się dwa dni później. Bliscy, koledzy, koleżanki z saneczkarskich klubów i ludzie, którzy go znali, albo i nie, oni wszyscy licznie się stawili. Paweł spoczął na cmentarzu komunalnym w Kamienicy. 

– Pamiętam jeszcze jedną sprawę. Po artykule, w którym podaliśmy jakąś stawkę za grób, do redakcji "Sportowca" napisał ktoś z zakładu pogrzebowego. Mieli pretensje właśnie o te kwoty – opowiada Jerzy Chromik.

A sens oraz przekaz tamtych wydarzeń i reportażu był inny. Tak samo, jak inne było bielskie saneczkarstwo po październiku 1985. Śmierć utalentowanego zawodnika odciągała kolejnych trenujących. Sami rezygnowali. 

Edmund Foksiński:

– Faktycznie, przez jakiś czas rodzice zabraniali swoim dzieciom przychodzić na treningi. Widzieliśmy, że frekwencja malała. Dopiero po jakimś czasie zaczęła się poprawiać.

Na torze w Mikuszowicach wywieszono też kartkę: "Nieczynne! Do odwołania!". Długo wisiała. Potem organizowano treningi i zawody, choć co raz rzadziej. I tej łatki "tor śmierci" już nikt nie mógł odczepić. Grzegorz Pajda:

– Można powiedzieć, że tragedia Pawła miała jakiś wpływ na dalsze funkcjonowanie toru na zboczach Koziej Góry. Nam - mówię tu o środowisku saneczkarskim z Bielska-Białej i okolic - zamknięcie tego obiektu wygenerowało nowe problemy. Bo od tamtego momentu musieliśmy wyjeżdżać poza miasto, by ćwiczyć. A wcześniej to do nas jeżdżono. 

Edmund Foksiński:

– Czy ta tragedia była początkiem końca toru? Nie sądzę. Większy wpływ raczej miały zmiany, które później zaszły w Polsce i fakt, że okręgowy związek saneczkarski nie miał już tylu pieniędzy na propagowanie tego pięknego, choć niebezpiecznego sportu…

 

***

Dziś po torze na zboczach Koziej Góry i bielskim saneczkarstwie z tamtych lat zostały nieme, betonowe ściany. Bóg jeden wie, co by było, gdyby Paweł wtedy szczęśliwie przejechał. Może w 1988 roku z Calgary przywiózłby medal? A może tylko wyrok zostałby odroczony i za jakiś czas zginąłby ktoś inny? 

 

 

Zdjęcie tytułowe ze zbiorów śp. Edwarda Fendera

 

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart