Za chwilę mam premierę baśni dla dzieci w Teatrze Lalka w Warszawie. Wróciłem właśnie z próby. Jutro spotkanie z nauczycielami, którzy przyjdą zobaczyć spektakl przed premierą. Rozmowa między innymi o tym, co nam zrobił Disney. Myślę o happy endach. O terrorze happy endów, który nam zrobił Disney. Jesteśmy niewolnikami przekonania, że opowieści dla dzieci muszą kończyć się dobrze. Wychowujemy dzieci w przekonaniu, że wszystko skończy się dobrze. Cokolwiek by się nie działo. Jakiekolwiek zło zagroziłoby naszemu światu, musi skończyć się dobrze. Na pewno skończy się dobrze. I to jest potworne. To jest zgroza. Okaleczamy nasze dzieci i czynimy je bezbronnymi wobec świata. Przymus happy endu powoduje, że dzieci stają się bezbronne.
Przypomina mi się nieraz wstrząs, jaki przeżyłem podczas spektaklu w Teatrze Lalki i Aktora w Opolu. To była sztuka dla dzieci autorstwa Maliny Prześlugi pt. „Światełko”. Dziewczynka zachorowała i znalazła się w szpitalu. Zachorowała naprawdę bardzo poważnie. Rzeczy z jej pokoju, już nie pamiętam dokładnie które, kapcie, zabawki poszły jej szukać. Udały się na wędrówkę w poszukiwaniu chorej dziewczynki. Trafiły do szpitala. Nasłuchiwały cichego „kap kap” z kroplówki. Na widowni, koło mnie siedziała matka z bardzo przejętym dzieckiem. Uspokajała je, żeby się nie martwiło, że na pewno wszystko dobrze się skończy, dziewczynka wyzdrowieje i wróci z zabawkami do domu. Trzeba tylko poczekać i na pewno zaraz okaże się, że już jest dobrze. Musi tak być. Nie ma innego wyjścia przecież. To jest oczywiste. Tymczasem dziewczynka umarła. Światełko w niej zgasło. Koniec. To było wstrząsające i wyzwalające. Dziecko płakało. Mama była przerażona. Była przerażona, że dziecko płakało, bo wzruszyło się śmiercią dziewczynki. Nie mogła uwierzyć, że to koniec. Była w takim stanie, że pomyślałem, że pójdzie do kasy żądać zwrotu za bilety, poda teatr do sądu i zapisze dziecko na terapię. Mówię serio.
„Światełko” to był wyjątek. Autorka napisała niejednoznaczne zakończenie. Ostateczny wybór pozostawiła teatrowi. Realizatorzy odważnie, brawurowo wybrali brak happy endu. Potworne ryzyko.
Nie było tak w moim dzieciństwie. Wśród najpiękniejszych, najbardziej poruszających baśni, jakie ukształtowały moje myślenie w dzieciństwie była „Dziewczynka z zapałkami” Andersena. Przecież dzieci nie są głupie. Wiedziałem, ze pojawiająca się w finale babcia to tylko zjawa, przywidzenie umierającej bohaterki. I ołowiany żołnierzyk, który spłonął w piecu, też zginął naprawdę. Przejmowały mnie najbardziej ponure baśnie braci Grimm. Każdy, kto czytał pracę Bettelheima wie, dlaczego one takie były. Uczyły życia. Uczyły świata takiego, jaki jest. Mówiły prawdę. W baśniowy sposób, przy pomocy baśniowego świata wprowadzały małego człowieka w świat prawdziwy. Sprawiały, że w wyobraźni mierzył się z tym, z czym nieuchronnie każdy z nas musi się zmierzyć w życiu nie raz, nie dwa. Że raz kończy się dobrze, a raz źle, a czasem tragicznie, a czasem całkiem strasznie i beznadziejnie. I uczyły sobie z tym radzić. Uczyły, że można to przeżyć. Że na świecie dzieją się złe i bardzo złe rzeczy i ludzie żyją dalej.
Czego uczą się dzieci, które w każdej opowieści od najwcześniejszego do najpóźniejszego dzieciństwa dowiadują się, że spoko, wcześniej czy później wszystko skończy się dobrze. Pojawi się wróżka albo superbohater, stanie się cud, odnajdziesz w sobie moc, która pokona zło itp. itd.? Otóż uczą się, że jeśli w ich życiu tak się nie dzieje, to znaczy, że z nimi coś jest nie tak, albo ze światem. Albo jedno i drugie. Bo przecież powinno być inaczej. Przecież mają wyssane z mlekiem matki, mają wpojone, powtarzane nieustannie, wałkowane na wszystkie sposoby, że MUSI skończyć się dobrze. Że albo ty, albo ktoś albo ktoś razem z tobą znajdziecie w sobie tę zwycięską moc. A tu niestety. Nie zdałeś egzaminu, bo się nie uczyłeś i żadna tajemna moc ci nie pomoże. Twoje życie z tego powodu potoczy się inaczej i jest to nieodwracalne. Bliska osoba umarła nie dlatego, że nie miała w sobie mocy albo że nie dała z siebie wszystkiego, co mogła, albo że ktoś nie dał z siebie wszystkiego, co mógł, albo że ze światem jest coś nie tak. Umarła, ponieważ śmierć, nieuleczalne choroby, nieszczęścia, wojny, katastrofy, klęski są częścią tego świata. Bo taki właśnie jest ten świat. Składa się i z tego, i z tego. Z dobrego i złego. I czasem nie ma rady i już. I trzeba to przeżyć. A ludzie wychowani na nieustannych happy endach pozostaną z pretensją do świata, do siebie, do wszystkich dookoła. Przecież ktoś musi być winien, że nie skończyło się dobrze. Może ja. Jestem przekonany, że w jakiejś części przyczyną plagi depresji i poczucia bezradności, i poczucia niskiej wartości własnej jest happy-endowe wychowanie.
Stoicy uczyli odwrotnie. Mówili, że wiara w sukces i w dobre zakończenia jest złem, jest chorobą, prowadzi do nieszczęścia. Mówili, że trzeba wyobrażać sobie zawsze najgorsze. Przewidywać najstraszniejsze zakończenie, najokrutniejszy finał. Nie, nie dlatego, żeby się umartwiać. Przeciwnie. Dlatego, że należy być przygotowanym. Jeżeli coś się przećwiczy w myśli, w wyobraźni, znacznie łatwiej potem to przejść w rzeczywistości. Jeżeli natomiast w myśli i wyobraźni ćwiczy się tylko sukces i nieuchronny happy end, najmniejszy drobiazg, który nie zgadza się z tym optymizmem, zastanie nas nieprzygotowanych i powali nas na glebę. A jeżeli przygotowujesz się w myślach na najgorsze i to najgorsze się nie stanie, a stanie się lepsze, tym więcej radości. Ludzie, którzy są przygotowani na najgorsze, cieszą się każdym drobiazgiem. I przeciwnie, jeżeli oczekujesz najlepszego, a spotka cię gorsze, tym więcej rozżalenia i pretensji do świata, do siebie, do wszystkich. Ludzie, którzy są nastawieni na to, że zawsze będzie dobrze, gryzą się i martwią każdą najmniejszą przeszkodą. Stoicy przetrwali upadek świata, rozpad cywilizacji, zniszczenie kultury, zdruzgotanie oświaty, nawrót szamanizmu w miejsce medycyny itp. itd. Świat odrodził się na stoicyzmie.
Happy end to zawsze infantylne kłamstwo. Płaskie, jak kiczowaty obrazek. Nie mówię, że w życiu nic nie kończy się dobrze. Ale „dobrze” to nie happy end. Dobro jest pomimo to, że nie ma happy endu. Najpiękniejsze baśnie mówią, że dobro to coś, co trwa pomimo przeciwności. I rzadko jest efektowne. Przeważnie trzeba pewnego wysiłku, żeby je dostrzec. „Dziewczynka z zapałkami” nie jest o tym, że świat jest zły i nie ma w nim dobra. „Dziewczynka z zapałkami” jest o tym, że dobro jest w tobie, który to czytasz i czujesz, i jesteś z nią, kiedy umiera, i obiecujesz sobie, że jak tylko zobaczysz na ulicy dziewczynkę sprzedającą zapałki, to kupisz je nawet, gdy nie będziesz miał przy sobie drobnych. I wiesz, że to prawda. „Światełko” Prześlugi przygotowuje cię do tego, żebyś widział ludzi, dopóki żyją, żebyś wiedział, że ty żyjesz i że to nie jest dobro dane ci na zawsze. Każda dobra opowieść przygotowuje cię do tego, co nastąpi. Każda zła opowieść, a takie są opowieści z pustym happy endem, odbiera ci to i znieczula, jak chemiczny środek przeciwbólowy. Nie faszerujmy dzieci znieczulającymi prochami na zapas. Dajmy im szansę wykształcić tę odporność w sobie.
Artur Pałyga