Bardzo ostrożnie podchodzę do kreowanych przez mainstream autorytetów. Nie neguję samej instytucji autorytetu. Owszem jest ważna i potrzebna, ale staram się z niej korzystać w bardzo ostrożny sposób. Skanuję podsuwane propozycje własnym programem antywirusowym, który podświetla pliki wymagające kwarantanny lub leczenia. Zaznaczam, że nie szukam również perfekcyjnych jednostek promieniujących nimbem, przed którym trzeba mrużyć oczy i natychmiast biec, by czynić odlew z brązu. Brązownictwo wydaje mi się mało ludzkie i odrealnione. W sprawach wyboru koryfeuszy jestem zdecydowanym przeciwnikiem procedury „santo subito”. Bardziej rozważnym trybem jest żmudny proces kanonizacyjny z istotną rolą „advocatus diaboli”, który ma za zadanie szukać słabych punktów kandydata na ołtarze.
Czynię zawoalowane wprowadzenie, ponieważ zamierzam przenieść rozważania na zupełnie inny grunt. Wrzucić łyżeczkę dziegciu do beczki z etykietą „status quo”. Na krótką chwilę chcę się wcielić w rolę „adwokata diabła” i zająć się pewną osobistością. Zawczasu wszelkie pomstowania biorę na siebie. Tekst będzie o Marianie Turskim, który zasłynął kilka lat temu głośną wypowiedzią podczas obchodów wyzwolenia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Wprowadził wówczas do obiegu medialnego poruszające zdanie: „Auschwitz nie spadło z nieba”. Nadmienię, że autorem tego sformułowania jest prezydent Austrii Aleksander van der Bellen. Wystąpienie jest często cytowane, a wielu uczciwych i wrażliwych ludzi w dobrej wierze powołuje się na jego treść. Wówczas Marian Turski jawi się jako głos sumienia przestrzegający przed powtórzeniem się tragedii obozów koncentracyjnych.
Natomiast mało kto wie, że Marian Turski po wojnie oddał swe młode siły i intelekt na rzecz stalinowskiego reżimu. Jak sam się wyraził, określenie „komunista” brzmiało wspaniale, miało coś z robespierowskiego ducha. Jak to możliwe, że człowiek, który uszedł z życiem przed demonem nazizmu, tak ochoczo zaangażował się na rzecz równie przerażającego totalizmu? O tych wydarzeniach wspomina w wywiadzie udzielonym pismu Stowarzyszenia Kuźnica „Zdanie” z 2014 r., który można odszukać w sieci. Czytamy tam, że ukończył partyjną szkołę, po czym został skierowany do pracy w KC PZPR, gdzie powierzono mu sektor wydawnictw. Sam towarzysz Bierut zwracał się do niego w ciepłych słowach: „młody towarzyszu”. Został szefem dziennika komunistycznej młodzieżówki ZMP. Pracował w Wojewódzkim Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk we Wrocławiu - czyli w cenzurze. Zapewne był świadomy, że sowiecki mir urzeczywistnia się za pomocą łagrów (sowieckie obozy koncentracyjne), terroru, egzekucji, niszczenia ludzkiej godności. Przy czym całą przestrzeń publiczną zakłamywano za pomocą propagandy, której został tubą. Przypinano mu za to medale. Po odwilży został oddelegowany na reformatorską placówkę, trafił do tygodnika „Polityka”. Podobną drogę przeszedł Józef Cyrankiewicz, pierwszy komunistyczny premier PRL, który po gehennie w Auschwitz również czynnie zaangażował się w siłowe wprowadzanie stalinizmu w Polsce. Można wywnioskować, że sama obecność w Auschwitz jeszcze nie daje certyfikatu ludzkiej przyzwoitości.
Dla przeciwwagi przywołam postać, która również doświadczyła oświęcimskiego piekła: tą personą jest austriacki psychiatra i psychoterapeuta żydowskiego pochodzenia Viktor Frankl. Czytając jego wspomnienia z okresu obozowego oraz towarzysząc jego ekstremalnym przeżyciom, można zupełnie zwątpić w naturę człowieka. Jednak jemu podczas pobytu w Auschwitz udało się w wielkiej ciemności dostrzec wyraźne światło, które potrafił przekazać współwięźniom.
Oddajmy na chwilę głos Franklowi: Zewsząd otaczał nas szary świt; szare było niebo nad nami i szary był śnieg w szarym świetle poranka; szare były łachmany, które ja i moi towarzysze mieliśmy na sobie; szare były nasze twarze. (…) W pewnym momencie poczułem, jak w wyrazie ostatniego gwałtownego sprzeciwu wobec ogólnej beznadziei i nieuchronności śmierci mój duch przebija się przez spowijający nas mrok. Miałem wrażenie, że wznoszę się ponad tę pozbawioną nadziei, bezsensowną rzeczywistość i usłyszałem dobiegające skądś zwycięskie „tak", będące odpowiedzią na moje pytanie o ostateczny sens ludzkiej egzystencji. W tej samej chwili rozbłysło światło w oknie oddalonego gospodarstwa, którego ciemna sylwetka majaczyła na horyzoncie jak namalowana w samym sercu szarego bawarskiego świtu. „Et lux in tenebris lucet" - a światłość w ciemności świeci.
Dzięki jego przemowom o sensie życia, wielu obozowiczów podniosło się z apatii, porzuciło samobójcze myśli i doczekało wolności. Po wojnie na podstawie swoich doświadczeń stworzył metodę terapeutyczną (logoterapia), poprzez którą pomnożył ilość dobra na świecie.
Wyjawię, że ubocznym efektem lektury książki Viktora Frankla „Człowiek w poszukiwaniu sensu” był sen. Obserwowałem, jak rozpada się kula ziemska i następuje jej defragmentacja, a ja na kawałkach płyt tektonicznych, jak gdyby na kawałkach kry próbuję serfować w atmosferze. O dziwo udaje mi się ustać, pomimo wielu przeciwności. Na tej podstawie mniemam, że istnieje jednak coś stabilnego, na czym można się oprzeć i przemierzać przestrzenie relatywizmu.
W trakcie pisania felietonu podniosłem wzrok, ze zdjęcia na ścianie spoglądał na mnie młody człowiek ubrany w pasiak, nr obozowy 87156 - brat mojej babci.