Odkąd pamiętam, reformy w edukacji jakoś dziwnie wiązały się z oszczędnościami. Może dlatego większą wagę przez te ostatnie dekady przykładano do pieniędzy, a nie do kształcenia. I mamy, co mamy.
Pozwolę sobie dorzucić kolejny kamyczek do edukacyjnego ogródka. Oczywiście nie dlatego, że kiedyś byłem uczniem, chociaż wielu jest takich, którzy uważają, że jeżeli czytają gazety, to znają się na dziennikarstwie, a jak byli w kinie, to potrafią kręcić filmy. Los zetknął mnie z nauczaniem (redakcyjna norma?), przez prawie dekadę byłem nauczycielem języka polskiego w szkole średniej, dlatego jakieś tam niewielkie prawo do subiektywnej wypowiedzi na ten temat chyba mam.
Problem pierwszy: brak wizji. Tak naprawdę nikt chyba w tym kraju z decydentów nie wie, czego od oświaty oczekuje. A mam wrażenie, że chyba przede wszystkim oczekują statystyk. Fakt, dzisiaj zdobycie tytułu licencjata raczej problemu nie stanowi. Ale co dalej? Przecież w ten sposób budujemy drogę do licencjata – bo ja wiem – z hydrauliki praktycznej chociażby (oczywiście przy pełnym szacunku do hydraulików), na pewno jednak statystyka nie podnosi poziomu edukacji, za to ewidentnie deprecjonuje tytuły naukowe, zwłaszcza te niższe. A tu jakaś – kurczę – fabryka!
Problem drugi: rola nauczyciela. Pamiętam oburzenie w gronie nauczycieli, kiedy gdzieś w połowie lat 90. Sejm przyjął ustawę, która obowiązki wychowawcze całkowicie przekazywała rodzicom, zdejmując je niejako ze szkół. No cóż, pesymiści wieszczyli wtedy początek kresu zawodu nauczyciela w ówczesnym kształcie. I patrząc z perspektywy tych 30 lat – mieli rację. Nauczyciela ubrano w strój urzędnika, odebrano mu resztki zaufania poprzez chociażby kodowanie matur. Tak, wiem, jestem niepoprawny w określony sposób, ale dla mnie oznacza to przede wszystkim efekt podejrzliwości, a nie dążenia do obiektywizmu doskonałego. Po prostu została zniszczona budowana od starożytności w edukacji relacja uczeń – mistrz. Nauczyciel tonący w biurokracji i przepisach, teraz jedynie egzekwuje wiedzę, na pewno jej nie przekazuje. A czy jest tu jeszcze w ogóle miejsce na nauczanie przez dawanie przykładu? Efekt jest taki, że po jednej stronie barykady stoi szkoła z nauczycielami, a po drugiej uczniowie z rodzicami. Oczywiście obraz przejaskrawiony i w wielu szkołach wręcz niedopuszczalny. Ale czy na pewno?
Problem trzeci: programy nauczania. O tym napisano i powiedziano już tyle, że więcej chyba nie trzeba. Jedynie zwrócę uwagę, iż zupełnie zrezygnowano z wiedzy ogólnej. Ilustracja? Proszę bardzo; właśnie przed chwilą widziałem fragment jednego z telewizyjnych teleturniejów, w którym zgaduje się hasła. Hasłem tym był „Ignacy Daszyński”. Ani zawodnicy, ani prowadzący – w sumie 5 osób nie słyszeli o człowieku, ale oni są gdzieś przed 35. rokiem życia. Za to ten, który wymyślił hasło, na pewno był starszy. I nie chodzi tu tylko o historię, to samo dotyczy chociażby hipnozy, Platona, przypływów czy Sokratesa, no chyba że o tego rapera.
Problem czwarty: ach te ideologie… Co minister, to reformy z powodów stricte ideologicznych, a nauczanie gdzieś tam sobie czeka na lepsze czasy. Te jednak nie nadchodzą, bo nowy minister i nowe pomysły itd. itd. Cytując klasyka: no to se jeszcze poczeka.
Problem piąty: rodzice. Niestety, ale skoro nauczyciele są jak urzędnicy i tak ich traktuje w zasadzie Państwo…
Problem szósty: brak metody. Odkąd pamiętam, kiedy coś w szkole nie wychodzi, próbuje się to naprawić bez głębszej refleksji. Długopis spadł z krzywego stołu, podnosi się go z ziemi i już. I raczej się nie zdarza, żeby ktoś pomyślał, co tu zrobić, żeby znów nie spadł. No i za jakiś czas znowu spada z tej czy tamtej strony. A wystarczy chyba tak po prostu się zastanowić. A tu masz; wagarują? Zakazać i karać. A ja jakoś nie pamiętam, żeby wagary były kiedykolwiek dozwolone. I muszę tu przyznać, że nie do końca zgadzam się z niektórymi głosami, iż wagarowanie jest objawem, że dzieje się coś niedobrego. Tu znowu pozwolę sobie sięgnąć do puli osobistych wspomnień, licząc na to, że wynurzeń takiego dziadersa jak ja, młodzi nie czytają, bo nie będą one znowu poprawne w sposób określony. Jako uczniowi bowiem i owszem, zdarzało mi się wagarować. A chodziłem do średniej szkoły technicznej do klasy, do której uczęszczali przede wszystkim przyszli mężczyźni z szeroko pojętej okolicy. I dziwnym trafem zdarzało się, że na zajęciach brakowało albo połowy klasy dojeżdżającej ze wschodu, albo połowy z zachodu. Po prostu pociąg w drodze do szkoły był miejscem knucia niecnych planów. A ich powody były różne: od wydania nowej płyty Perfectu, po którą należało natychmiast udać się do Krakowa, przez potrzebę wspólnego posłuchania Led Zeppelin (kolega płytę dostał), aż do wręcz imperatywu wiosennej rzecznej kąpieli, jako symbolu niczym nieskrępowanej wolności. I wówczas szkoła musiała sobie z nami radzić, i to bez ministerialnej pomocy. Najbardziej podobała mi się metoda pani profesor od niemieckiego; kiedy po wejściu do klasy zorientowała się, że jest nas tylko połowa, natychmiast zarządzała kartkówkę. Dyktowała tematy, po czym wychodziła z klasy niby w pilnej sprawie. A ci, których na kartkówce nie było, musieli ją później zaliczać ustnie. I to nie był miły widok. Pani profesor szybko udowodniła, że akurat z jej lekcji uciekać się nie opłaca.
I ta anegdotka niech będzie na otarcie łez. Bo jak na razie nikt w tym kraju pomysłu na dostosowanie edukacji do współczesności nie znalazł. A przecież w tych ławkach siedzą nasze dzieci, wnuki…