We wtorkowy wieczór, tuż przed północą, w moim mieszkaniu wybuchł niekontrolowany okrzyk radości. I nie darłem się sam, gdy Wojtek Szczęsny bronił decydującą jedenastkę. Obok siedziały przynajmniej trzy osoby, które też krzyknęły w euforii. Nie będę zdradzał, kto jest kim, ale jedna z nich od pierwszej minuty mówiła, że "ta gra jest bez sensu i tak nie awansują", a druga przez cały mecz oklaskiwała każde, nawet najmniejsze, ale dobre zagranie.
Bo ciężki jest (szczególnie w ostatnich miesiącach) żywot reprezentacyjnego kibica. Ciężki i nieracjonalny. Są tacy, którzy już po pierwszym nieudanym strzale naszych złowieszczą, że "patałachy, nic nie grają, nic z tego". W opozycji zasiadają ci, którzy zakładają na nos różowe okulary i wychwalają niemal każdy ruch piłkarskiej stopy. Skrajne to przypadki, ale - jak widać - nie takie rzadkie. W ostatnich miesiącach za tych "racjonalniejszych" uchodzili ci pierwsi, zawsze krytyczni. I argumentów mieli bez liku!
Reprezentacja Polski nie miała przecież dobrej prasy i passy. Blamaż w ostatnich eliminacjach nakręcił niebotyczną spiralę krytyki, bardzo często słusznej. Portugalski mistrz Europy z 2016 roku, Santos, miał wycisnąć z odchodzącego, zdolnego piłkarskiego pokolenia, resztki słodkich soków. Pozwolić na "ostatni taniec" na europejskim czempionacie. W rzeczywistości pozostały po nim fermentujące i zepsute owoce. Do tego ci, którzy latami byli filarami kadry, zaliczali sportowy zjazd. Weźmy choćby Lewandowskiego i jego strzelecką niemoc w Barcelonie, tę sprzed kilku tygodni. "Lewy się skończył", ile to razy wasi znajomi wypowiadali to zdanie? Albo spójrzmy na Milika, który "nawet do bramki na lotnisku nie trafiał", a który w Juventusie usiadł na ławce rezerwowych. Było się nad kim i nad czym użalać.
I gdzieś w tym gąszczu niepowodzeń i ciemnych dni pojawiła się mała luka, przez którą nieśmiało przebijało delikatne światło. Zasłonę uchyliła UEFA i jej przepisy, które pozwoliły nam zagrać w barażach. Tyle że od razu pojawiły się głosy "racjonalne", mówiące, że przecież tej Walii, to my na wyjeździe nie wyeliminujemy. Więc po co grać?
A w Cardiff i wcześniej w Warszawie – nagle - zobaczyłem inne oblicze reprezentantów. Nie twierdzę, że wszystkich. Ale kilku na pewno. Z Estonią, pierwszy raz od dawna, Polacy grali bardzo ofensywnie. Rywal nie był nawet europejskim średniakiem, ale przecież z podobnej klasy zespołami (czyt. Wyspy Owcze, Mołdawia) męczyliśmy się w eliminacjach. W pierwszym barażowym meczu w Warszawie graliśmy do samego końca, a już najdobitniejszym przykładem "mentalnej zmiany" w zespole były słowa Jakuba Kiwiora, który motywował i nakręcał kolegów do strzelania kolejnych bramek – nie ważne, czy dwie, trzy, czy pięć. Mieli strzelać. I pojawiającej się iskierki, nie gasiła nawet ta niefrasobliwie stracona bramka na 5 do 1.
W meczu z Walią miałem jakieś takie dziwne wrażenie, że będzie dobrze. Gospodarze groźni byli tylko podczas stałych fragmentów gry. Mają tego dwumetrowca Moora i wrzucają nań futbolówkę ile wlezie… Ale gdy już przychodziło do gry piłką, to lepsze wrażenie sprawiali Polacy. Mieliśmy przestoje, lecz kto choć trochę zna się na piłce wie, że nie da się atakować przez całe spotkanie. Szczególnie widoczni byli wahadłowi: Zalewski i Frankowski. W środku pola świetny mecz zagrał Bartosz Slisz, dużo spokoju w defensywie wprowadził jego imiennik, zmieniający Bednarka, Salamon. W pewnym momencie z min walijskich kibiców dało się odczytać, że z każdą minutą, to oni zaczynają się martwić. Bo jako drużyna Polacy prezentowali więcej pewności siebie. Takiej mentalnej…
Czas przejść do meritum. Do dwóch bohaterów. Najpierw ten nieoczywisty.
Nie jestem fanem obecnego prezesa PZPN. Przecież to on stał za zatrudnieniem Santosa i to te decyzje zaprowadziły nas pod tę wczorajszą, eliminacyjną ścianę. Miał też kilka wizerunkowych wpadek. Ale to on też wziął do roboty Michała Probierza. Przyznaję, nie wierzyłem w jego "trenerską moc", ale wydaje mi się, że przy nim kadrowicze zaczynają wyciągać głowy z piasku. W wywiadach mówią o świetnej atmosferze, o pewności siebie, jaką w nich buduje, o poczuciu humoru. Na konferencjach, trochę w swoim stylu, selekcjoner nie daje sobie wejść na głowę dziennikarzom. Ripostuje. Broni. Argumentuje. I zawodnicy to widzą. Jest liderem, którego być może ci ludzi potrzebowali. Liderem, którym na pewno nie był Santos.
Drugim, jakże oczywistym bohaterem piłkarskiej Polski jest Wojciech Szczęsny. Jest nim nie od wczoraj, a w zasadzie od 3-4 lat, bo tak długo trzyma na swoich barkach i w swoich rękach tę drużynę. Genialnym występem na mistrzostwach świata w Katarze odkupił błędy przeszłości. Odkupił Euro 2012 i rosyjski mundial z 2018. Wczoraj najprawdopodobniej uratował kilka reprezentacyjnych karier (w tym swoją). I tak sobie myślę, że te wspomniane, posmutniałe miny walijskich fanów były efektem tego, że oni zdawali sobie sprawę, że w karnych o awans może być ciężko. Bo w polskiej bramce stoi Wojciech Szczęsny. Facet, który "na luzie" bronił jedenastkę wykonywaną Messiego. Broni je też w lidze. Że zna się na swojej robocie.
Trenerska kariera Probierza i Szczęsnego mają wiele punktów wspólnych. Niegdyś krytykowani, nawet wyśmiewani, we wtorkowy wieczór podłączyli polską kopaną pod świeżą kroplówkę. Pierwszy, pozwalając grać w piłkę, nie murując bramki. Drugi, właśnie bramkę murując.
Co przyniesie to niemieckie Euro? Na pewno nie pompowanie balonów, bo grupę mamy niezwykle trudną. Holandia, Francja, a nawet Austria, w starci z nami będą faworytami. "Racjonaliści" powiedzą, że czekają nas trzy mecze i pakowanie walizek. Ci drudzy, "zawsze wierni", pewnie doszukują się niespodzianek i wielkich emocji.
P.S. Mecz w Cardiff pokazał jeszcze jedno. Na Stadionie Narodowym od kilku lat zorganizowanego dopingu nie ma. Pojawiające się komunikaty "machamy szalikami", "oklaski", spontaniczne okrzyki - to wszystko na co od kilku lat stać kibiców i organizatorów w meczach domowych. Z tą kwestią PZPN też powinien "coś" zrobić. Bo w Walii polscy fani byli dwunastym graczem. Grupą bohaterów, która poniosła swoich piłkarzy do cudu. I wydaje mi się, że w Niemczech będzie podobnie…