W 1946 władze komunistyczne postanowiły, żeby sprawdzić sprawność swojego tak zwanego aparatu i przeprowadzić przed decydującym wyborami plebiscyt, który dla niepoznaki nazwały „referendum” – dodając często przymiotnik „ludowe”, co było aktem pewnej uczciwości, ale chyba jeszcze wtedy nie dla wszystkich czytelnym. W nowomowie, która się właśnie kształtowała, niektóre przymiotniki odwracały znaczenie pojęć, które miały dookreślać. Jak demokracja, to „ludowa”, jak sprawiedliwość, to „socjalistyczna” – co oznaczało brak demokracji i brak sprawiedliwości. Pod koniec tamtej epoki to było już jasne dla każdego.
Pytania wówczas były oczywiste (granica zachodnia, reforma rolna) lub nieobchodzące nikogo (zniesienie senatu) i cała propaganda rządowa zalecała głosowanie „trzy razy tak”, co miało być znakiem poparcia dla władzy. Działająca jeszcze wtedy jawna opozycja, którą najliczniej reprezentował PSL kierowany przez Stanisława Mikołajczyka, żeby się jakoś odróżnić, zachęcała zwolenników, by w kwestii senatu zagłosować „nie” (mniejsze ugrupowania i podziemie proponowały jeszcze inne warianty). Wyniki udało się sfałszować, komuniści mogli więc w miarę spokojnie przygotowywać się do wyborów, by przeprowadzić je zgodnie z deklaracją przywódcy PPR, który jeszcze w 1945 roku wypowiedział słynne Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy.
Jakiż to kpiarz, jaki to żartowniś wymyślił, żeby powtórzyć ten sam numer – ale na odwrót! Zamiast trzech – pytania cztery. Zamiast prorządowej afirmacji (3 x TAK) prorządowa negacja (4 x NIE). Ryzykowne to, przyznajmy, bo się może pomylić. Jeszcze ktoś z rozpędu zagłosuje pięć razy negatywnie, ostatni krzyżyk stawiając przy kandydacie innego obozu niż obecnie panujący. Jak nie – to nie, przecież trąbili o tym w rządowej telewizji.
Owo „nie” jest jeszcze bardziej ryzykowne symbolicznie. O kimże to Goethe napisał, że jest duchem, który ciągle przeczy? O Mefistofelesie, czyli diable. Powiecie: wiadomo, ten Gete miał na drugie Wolfgang. Był Niemcem, co ostatnio jest podobno cechą gorszą niż bycie putinistą. Wolf to wilk, a gang – wiadomo. Wiadomo też, kto ma oczy wilcze. Mimo to pogląd ten – i samo pojęcie – wywodzi się z chrześcijaństwa, a jeszcze wcześniej z judaizmu. Autor „Fausta”, choć przebrzydły Germanin, przyjął je za swoje. Przeczenie jest więc dziełem szatana, co nie przeszkadza tylko najbardziej skrajnym, prawdziwie konsekwentnym narodowcom, którzy odrzucają chrześcijaństwo jako obcy, ultramontański (zza gór pochodzący) wynalazek i czczą źródełka oraz pioruny (których ostatnio ci u nas dostatek).
Nasze referendum wspak różni się od tamtego ludowego tym, że odbędzie równocześnie z wyborami. Może o „aparat” obecna władza jest spokojna, a liczy na zwiększoną obecność swoich stronników? Może spodziewa się przegranej i chce w kilku sprawach utrudnić życie przyszłemu rządowi? Może, o zgrozo, chodzi tylko o kasę, skoro wydatki na propagandę referendalną nie podlegają ograniczeniom takim jak pieniądze na kampanię wyborczą? Tak przynajmniej twierdzi opozycja, przed którą stoi ten sam dylemat, co przed obozem niepodległościowym w 1946. Jeśli każde pytanie jest zbudowane na wzór zagadki o tym, co po wodzie pływa i kaczka się nazywa, to co podpowiedzieć osobom niechętnym władzy, które nie zdecydują się nie wziąć udziału w referendum? Ostatni człon poprzedniego zdania to same przeczenia. Mefisto marketingu politycznego, który to wymyślił – górą.
Zostawmy więc rozważania na ten temat komentatorom polityki. Piszę o tej sprawie tylko dlatego, że pytanie czwarte, najtrudniejsze, o płot z drutu kolczastego nazywany barierą, ma niespodziewany akcent bielsko-bialski. A to za sprawą filmu Agnieszki Holland „Zielona granica”, który miał premierę na 80. festiwalu filmowym w Wenecji i został tam 9 września uhonorowany Nagrodą Specjalną Jury. Otóż współscenarzystą tego obrazu jest Maciej Pisuk, bielszczanin od lat mieszkający w Warszawie, który w czasach licealnych zapisał się nie tylko w annałach IV liceum, ale też w historii antykomunistycznej opozycji na Podbeskidziu (m.in. współtworzył pismo kulturalno-społeczne „Gąbka”). Skończył później studium scenariuszowe w Łodzi, jest m.in. autorem scenariusza widowiska telewizyjnego „Gwiazdy i los człowieka” (akcja dzieje się w latach stalinowskich w Rosji) i scenariusza filmu Leszka Dawida „Jesteś Bogiem” (o grupie muzycznej Paktofonika i jej tragicznie zmarłym współzałożycielu Piotrze Łuszczy znanym jako Magik). Dawnośmy się z Maciejem nie widzieli, ale staram się śledzić jego twórczość i aktywność obywatelską.
O filmie Holland brytyjski „Guardian” napisał, że to ciężki film: cios w sam splot słoneczny. Nie wiem, czy jeden z głównych prominentów obozu władzy widział go w Wenecji. Okres wakacyjny, może pojechał. Mogła być Natalia Janoszek w Cannes, mógł minister w Wenecji. W każdym razie uznał za stosowne zareagować wpisem w sieci społecznościowej. Choć to słowa dostojnika, treści ataku nie wypada tu cytować. Za to chętnie przytaczam, co napisał scenarzysta w liście otwartym: Panie ministrze, nazywam się Maciej Pisuk i jestem współautorem scenariusza do filmu «Zielona granica» w reżyserii Agnieszki Holland, którą zaatakował pan brutalnie, przyrównując do hitlerowskich propagandystów.
Opluwając ją, zapewne nie był pan świadom, że za treści przekazywane w filmie w równym stopniu co reżyser odpowiada scenarzysta. Polecam więc swoją skromną osobę pana uwadze, dodając jednocześnie, że jestem dumny z tego, że Agnieszka Holland zaprosiła mnie do współpracy. Biorąc na siebie odpowiedzialność za film i niesione przez niego treści nie mogę jednak pominąć faktu, że pan osobiście, pański obóz polityczny, ludzie rządzący dziś w Polsce niemało przyczynili się do powstania «Zielonej granicy». Gdybyście wykazali choć minimum przyzwoitości w rozwiązywaniu «kryzysu granicznego», ten film zapewne nigdy by nie powstał. Wystarczyłoby stosowanie obowiązujących procedur i odrobina człowieczeństwa…” Całość do znalezienia w mediach. Lektura obowiązkowa.