W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Spłonął mój kościół

Spłonął mój kościół

Przypaliłam dzisiaj obiad z powodu nieistniejącej świątyni w Armenii, kurczę, słabo, bo nie mam w lodówce już za wiele i nowego obiadu nie zrobię. Zamówiłabym po sąsiedzku w knajpce, ale knajpki, gdzie zwykle zamawiam… też już nie ma… Nie chodzi o ten obiad, ale o tą nieistniejącą świątynię.  

Kiedy byłam licealistką, w Międzyrzeczu spłonął kościół, mój. Spłonął tak, że nie została deska na desce. Zniknął, spopielił się w ciągu dwóch, trzech może godzin. Płonął wieczorem, a rano, pewnie dlatego, że był koniec stycznia, wiał wiatr, padał śnieg, rano nad miejscem nie unosił się najmniejszy już nawet dym. Zniknął. Dość szybko zatarte zostały ślady jego istnienia, jakby był czemuś winien i miał się wstydzić, że spłonął. Był urodziwy. To nie jest najbardziej adekwatne do kościoła określenie, ale taki był – dla mnie zawsze do oglądania i do podziwiania. I trzeszczała wieża, gdy kołysały się w niej dzwony, i popiskiwał, i złowieszczo szumiał, gdy wiał wiatr, bo taki był nieszczelny. Specyficznie pachniał, wydaje mi się, że kiedyś kadzidła pachniały inaczej, a też w drewnianych kościołach zapachy miały okazję, żeby wnikać na zawsze w deski i cały kościół zawsze pachniał tak, że nic na świecie tak nie pachniało. 

Trudno było dotrzeć wzrokiem do ołtarza, bo zapach i wszystko po drodze skutecznie rozpraszało. Po lewej stronie, a zawsze siadałam po prawej, stała rokokowa chrzcielnica z połowy XVIII wieku i przy niej zostawałam zawsze na dłużej. Tuż obok stało dwóch Murzynków, nagich, zaledwie przepasanych jakimiś minispódniczkami z piór, mieli wydatne brzuszki i udawali wojów broniących dostępu do świętej wody. Mogli mieć po dziesięć, dwanaście lat. Murzynków w świątyni z 1522 roku! No oni być może pojawili się ciut później, choć pewności nikt nie miał, ale w takim towarzystwie chrzty, to nie były byle chrzty, służba liturgiczna, jeśli tak tych chłopaków traktować, międzynarodowa! Piszę „Murzynków” bo kiedy miałam tyle co oni, dziesięć lat, nie znałam innego określenia i inaczej ich wspominać nie potrafię. 

Po prawej stronie, czyli bliżej mojego ulubionego miejsca, stały na ołtarzu dwie figury i ręki sobie uciąć nie dam za to, kto to był, bo dla mnie to był Jezus i Jego Matka, ale wtedy, w duchu mojej dziecięcej ignorancji wobec faktów religijnych, liczyły się bardziej niby duchowe, dziecięce uniesienia niż prawda sztuki czy teologii, zwłaszcza, że do dzisiaj pamiętam w co byli ubrani, a bardziej nawet w jakie kolory – On (na wszelki wypadek napiszę wielką literą) ubrany był na zielono-brązowo, Ona (na wszelki wypadek napiszę wielką literą) cała była w różu i błękitach. Jedno i drugie w moim odczuciu w tych kolorach wyglądało źle… Powinnam może przeprosić troszkę za banalność moich sakralnych odczuć, nie powinno się czepiać Matki Boskiej, że jest źle ubrana, a jakie ja mam prawo się czepiać? Kim ja jestem, żeby Jej doradzać! Kogo miałabym też przepraszać, swoją pamięć? Pamięć dziesięciolatki? Cały kościół był urodziwie stonowany w kolorach, choć w przewadze dekoracyjnej był barokowy, więc złoto kipiało, ale ten landrynkowy róż w połączeniu z modnym ostatnio baby blue… no nie. 

Na suficie polichromie, ładniej chyba powiedzieć – na sklepieniu. Wzrok zawsze szybował do góry, ja miałam dwa uzasadnienia – Bóg, cała sylwetka oraz żyrandol! Nie ukrywam, że XIX-wieczny Bóg w okazałości nie zbliżał się nawet do monumentalnej lampy, całej w kryształach i złocie! 

Nie ma nawet śladu po tej świątyni. Pojechałam niedawno z przyjaciółką do Muzeum Śląskiego, akurat napatrzeć się chciałyśmy na teatralne, okazałe scenografie, śląskie ślady zostawiłyśmy sobie na kiedyś, ale zwykle tak jest, coś nas popycha do drugich drzwi. Weszłyśmy. Na ścianie deska, deska z mojego kościoła, czytam, nie wierzę, fragmenty wzorów, pęknięcia, ten kolor. Usiadłam we łzach.

Są jeszcze ślady po tej świątyni. Zostało nam miejsce, łąka, nie łąka, bo dookoła kościoła był cmentarz i on teraz od lat rozrasta się do środka, właściwie powinnam napisać „wrasta”, domyka krąg, jest już tylko łączka. Przyglądałam się niedawno pewnej kobiecie, która z racji wieku musiała pamiętać jeszcze kościół, a z racji tego, co zrobiła, musiała być z nim szczególnie związana. Stanęła pośrodku miejsca, mniej więcej na wysokości Murzynków i rozglądała się po kościele, po jego spękanych, zielonych, oliwkowych  ścianach, po desce z fragmentami wzorów, po ławkach pełnych ludzi, po ołtarzu udekorowanym anonimową XV-wieczną „Santa Conversazione”, zamarła na chwilę w bezruchu, jakby usłyszała organy, absolutnie nadzwyczajne, poczuła chyba też ten sam zapach co ja. Stałam nad grobem babci, który w chwili pożaru przylegał do kościoła, spojrzałam na kobietę, spojrzałam na grób, spojrzałam w lewo – w górę rosła ściana, brunatna, niemal czarna, mojego kościoła. Taka była świętość tego spotkania obcej dla mnie kobiety z moim, więc wspólnym naszym kościołem, że na wszelki wypadek przełknęłam ślinę, która gdy wróciła do mojego środka wyhamowała też na jakiś czas wybuch płaczu. 

Pisał o tym Andrzej Stasiuk w „Opowieściach galicyjskich”, o miejscu po łemkowskiej cerkwi, które niby puste, niby już niczyje, a pełne wspomnień, historii, emocji, pełne z powrotem ścian, z cudnym ikonostasem, z modlitwami. Kościoły zostają nawet gdy znikają… 

Miałam dzisiaj napisać ponownie o moim dotykaniu obrazów Tigrana Vardikyana, to napiszę. Na szczęście on też ma w swojej opowieści niezwykłe miejsca, które przestały istnieć, a wróciły. „Wieża magicznych zwojów”…  Obraz dla wtajemniczonych. Nie ma takiej wieży w Armenii, była za to przed laty katedra w Eczmiadzynie, najstarsza katedra na świecie, która leży u podstaw wyobraźni malarza, wyobraźni i jego rodzinnych, rodzimych wspomnień ormiańskiego, prastarego piękna. W kompleksie katedralnym przez wieki gromadzone były cuda literatury i świętych pism ormiańskich, tzw. księgozbiór Katolikosatu Autokefalicznego Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego. Tyle w temacie faktów. Reszta należy do artysty. Wieża, niegdyś zwykła, przysadzista, choć okazała,  na obrazie rośnie jakąś wewnętrzną siłą w wiadomym kierunku nieba. Rośnie, wysmukla się swoją świętą, mistyczną mądrością, liczne okienka, otwory raczej okienne, napawają tajemnicą tak wielką, że aż kusi skorzystać z jakiejś nowoczesnej technologii audiowizualnej, zbratać się z AI i zajrzeć do środka i może coś przeczytać i może coś odkryć, na co wszyscy na świecie czekają, może dotknąć słów o największej mocy oddziaływania. Wieża, trochę jak katedra u Tomka Bagińskiego, organiczna i wyrastająca jakby z ziemi matki i jakby usiłuje się okręcić, odkręcić od umocowania z ziemią i wyrwać, i odlecieć, i się uwolnić. Wystarczy jednak spojrzeć na jej niewidzialne fundamenty – nie uwolni się, nie odleci, należy do świata, do ludzi, zwoje muszą tu zostać. Na próżno szukać do niej drzwi wejściowych. Skręciły się i skrępowały, nikt nie dostanie się do środka. Wieża żyje na swoich prawach, nikomu nic już do niej. Zmarnowany czas, zmarnowana okazja sięgania po mądrość. Zwoje zarosły, zrosły się z kamiennym bluszczem. Koniec.  

Ale… nie… Oko potrzebuje czasu, mózg jeszcze więcej, bardzo łatwo jest dać się uwieść złudzeniom, bardzo łatwo nie zauważyć. W wieży ktoś jest. Ktoś tam się dostał, ktoś nas zaskoczy, bo w jednym z okien pali się światło, tli, promyczek, iskierka. Ktoś siedzi przy oknie i czyta i szuka. Wieży już nie ma, zostały ruiny, turyści je zadeptują, bo tacy już są. U Vardikyana  stoi na nowo, inna, mądrzejsza, bogatsza w zbiory. Pisałam ostatnio o wyobraźni, wracam i dzisiaj. Stwarzanie miejsc na nowo, architektoniczne z powrotem fajerwerki na naszych już tylko prawach. Ciągle z naszej przestrzeni znikają budynki, stoją, niszczeją, znikają. Zostają miejsca.  I budynki rosną na nowo, już w naszej tylko pamięci, już w naszej tylko wyobraźni, już tylko dla nas. 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart