„I ten szum wody za oknem, i ta myśl, że to już koniec życia mego. […] I to miało być lato, które mi miało wrócić siły, zdrowie i płuca. Jak Bóg się nade mną znęca. Nawet słońca mi żałuje. Trudno. Ta mała rzeczułka przed oknami to wczoraj wyrywała jak szalona, ani jej poznać” – pisała Gabriela Zapolska do męża (Stanisława Janowskiego) 10 (prawdopodobnie) czerwca 1906 roku z Bystrej, przez którą płynie potok Białka (dopływ rzeki, którą bielszczanie i bialanie nazywają też Białką, a geografowie – Białą). Pisarka przebywała tam na kuracji w sanatorium doktora Ludwika Jekelsa, który wkrótce będzie przeprowadzał pierwsze na ziemiach polskich próby psychoanalizy.
Przyszła autorka Moralności pani Dulskiej (sztukę zacznie pisać w październiku, już w domu we Lwowie) nie była przedmiotem tych eksperymentów. Diagnozując błędnie jej dolegliwości (była przeraźliwie chuda, wymiotowała) jako powstałe na tle nerwowym, Jekels próbował pomóc, stosując metodę sugestii (straszył, że umrze, jeśli nie będzie jeść); poddania się hydroterapii pisarka odmówiła, na szczęście lekarz przepisał jej także dietę, która sprawiła, że w ciągu krótkiego pobytu przytyła o dwa kilogramy. Kilka miesięcy później okazało się, że w jej ciele gnieździł się dorodny soliter. Ale o tym napiszę w innym miejscu.
Dzisiaj interesuje mnie ten obraz: mała rzeczułka, która wyrywa jak szalona, szum wody, który nie pozwala spać… Dyskomfort udręczonej fizycznym cierpieniem kuracjuszki to drobiazg w porównaniu z tym, co przeżyli – i nadal przeżywają, kiedy to piszę – ci, którym w ostatnich dniach nagle oszalałe rzeczułki i rzeki niszczą domy, zabierają dorobek życia, dewastują miasta i wsie. Pomóżmy im – choćby w formie wpłat charytatywnych na konta wiarygodnych organizacji pomocowych.
Mieszkam na wzgórzu, daleko od rzeki Białki, nawalne deszcze zmieniają tu ulice w strumienie, ale nie wywołują większych szkód. Kiedy przeszła przez miasto fala powodziowa, poszedłem więc w niedzielny poranek na spacer na Leszczyny, by u ujścia potoku Straconka zobaczyć, jaka jest sytuacja. W dzieciństwie mieszkałem przy ulicy Leszczyńskiej, babcia i dziadek mieli dom, kawałek pola, sadu i szklarnię tam, gdzie później powstała hala włókienniczego Fineksu, a teraz w nowoczesnych pomieszczeniach wytwarza się samochody specjalne (niewielka szklarnia babci stała tam, gdzie wjeżdża się na teren „Wawrzaszka”). Stojąc nad wzburzoną rzeką, zauważyłem, że w tym miejscu do wystąpienia z brzegów i zalania parku od strony Leszczyn brakowało co najmniej ze dwa metry. Uświadomiłem sobie wówczas, że w 1970 woda była wyżej, bo jako pięciolatek bawiłem się tam nad rozlewiskiem, zajmującym dolną część ogrodu babci, rozciągającą się na poziomie parku. Puszczałem, pamiętam, jakąś plastikową motoróweczkę z czerwonym kadłubem i białą nadbudówką. Czy miała silnik na baterię, już nie jestem pewny, tak mi się zdaje, ale może to obraz z jakiegoś snu, w którym przetwarzałem później tę przygodę, a jeśli tak, to co powiedziałby na takie marzenie senne doktor Freud albo jego uczeń Jekels? W każdym razie wspomnienie sielskie, zrobiłem więc zdjęcia bałwanów Białki i z opisem przygody z dzieciństwa wysłałem na rodzinną grupę w mediach społecznościowych. Odzew był natychmiastowy – córka napisała, że J. (mający mniej więcej tyle lat, co ja wtedy), pilnie śledzący z rodzicami wydarzenia bieżące, przestraszył się, że dziadek jako dziecko bawił się w wodzie powodziowej i pyta, czy nic mi się nie stało. Trzeba było natychmiast napisać uspokajające wyjaśnienie, że zabawa odbywała się już po przejściu fali powodziowej, kiedy woda jeszcze stała w ogrodzie.
Wracając znad Białki zauważyłem, że przejście podziemne pod ulicą Żywiecką koło hotelu Ibis zostało zamknięte. Nowoczesne, z windami dla osób niemogących pokonać licznych schodów. Zalane całkowicie – w niedzielny poranek wody było jeszcze na jakieś pół metra. W porównaniu do zniszczonego Kłodzka to drobiazg. Mieszkając w górach czy miejscowościach podgórskich, wiemy dobrze, że niewinny potoczek może zmienić się w niszczący żywioł. Mamy też świadomość, że natura może niekiedy pokonać wały, mury i inne konstrukcje wymyślane przez specjalistów od inżynierii wodnej, że czasem ludzie są bezsilni. Ale czy nie da się „wypasionego” tunelu dla pieszych skonstruować tak, żeby systematycznie nie zalewały go nawalne deszcze? Albo przebudować, skoro za pierwszym razem się nie udało? Dla kolegi pytam.
PS. Jeszcze mniejszy drobiazg – uszkodzona barierka przy chodniku koło sali gimnastycznej Liceum im. Asnyka bez zmian. Rano widziałem tam sprzątającą panią. Ona chyba już tego niebezpiecznego braku nie zauważa. Tak jak nauczyciele i uczniowie przemierzający łącznik pomiędzy dwoma budynkami szkoły, z którego widać dawną bieżnię i feralną barierkę.