W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Strefa interesów Bielitz

Strefa interesów Bielitz

To niewątpliwie jest materiał na film. I może uda mi się napisać ten film. Jego akcja dzieje się w Bielsku i w Białej. I trochę w Szczyrku, i trochę w Sosnowcu. I scena w browarze w Żywcu. I w Międzybrodziu Bialskim, pod górą Żar. I w tym obecnie muzeum, obok dawnej willi Rudolfa Hoessa i jego rodziny, które jest dziś najczęściej zwiedzanym muzeum w Polsce. Ale centrum wydarzeń jest podwórze przy ul. 11 Listopada 63 w Bielsku-Białej.

Ta historia wraca do mnie cały czas. Nie daje o sobie zapomnieć.

Niedawno znów zadzwonił ktoś i spytał, jak to było z pralnią. Nie umiałem tego opowiedzieć w paru zdaniach.

Tak, to ja odkryłem tę historię. Albo też raczej ona mnie odkryła, znalazła, zaczepiła się, domagała się opowiedzenia, rosła, rośnie wciąż. Bardzo się zdziwiłem, że nikt nie wiedział o niej wcześniej, ale zapewne takich historii jest jeszcze sporo do odkrycia w tym mieście. Po prostu nie sposób ich wszystkich ogarnąć. Wróciła dziś do mnie znów w związku z oscarowym filmem Jonathana Glazera.

Zaczęło się od skromnego ogłoszenia, że Muzeum Państwowe w Oświęcimiu szuka wolontariuszy. Byłem wtedy na etapie rozczarowania dziennikarstwem, które się okazało czymś innym, niż myślałem. Coraz mniej pisałem do gazet i, wbrew tendencjom, coraz dłuższe teksty, których w związku z tym coraz częściej po prostu w ogóle nie puszczano. Dziś powiedziałoby się, że zrobiła mi się przestrzeń na coś nowego. Muzeum w Oświęcimiu i klimaty obozowe nigdy mnie nie pociągały. Byłem tam dwa razy. Pierwszy raz z rodzicami, za mały na to miejsce. Musieli mnie wtedy zostawić na czas zwiedzania w muzealnej świetlicy dla dzieci. Drugi raz z obowiązkową wycieczką ze szkoły. To mogła być szósta albo siódma klasa. Kompromitacja! Popisywanie się przed dziewczynami, głupie żarty. Pani była bezradna. W krematorium kolega próbował wejść do pieca, co całą klasę rozbawiło tak, że przewodniczka przerwała opowieść i wyprosiła nas stamtąd ku zawstydzeniu nauczycielki czerwonej na twarzy z nerwów. Normalnie przygody Mikołajka!

Po tamtym wydarzeniu na lata wyparłem z głowy istnienie tego miejsca. Oświęcim był miasteczkiem, jakich wiele, stacją przesiadkową po drodze do Krakowa, przez Trzebinię.

I nagle to ogłoszenie! Przysłał mi je znajomy z adnotacją: „Może cię zainteresuje...”. Dziwne. Dlaczego pomyślał, że mógłby mnie zainteresować wolontariat w tym akurat muzeum? Wolontariusz w Auschwitz! Nieźle brzmi. Odłożyłem ad acta. Ale wracało. Wróciłem do tego. Spojrzałem na warunki. Trzeba przejść szkolenie. Terminy. Bez sensu. Znów odłożyłem. Nie dawało spokoju. Przyczepiło się. No dobra! Może to rzeczywiście jest okazja, żeby to miejsce wreszcie poznać. Zadzwoniłem. Zapisałem się.

Teraz wiem, że tak krok po kroku wołała mnie brama i podwórze za bramą przy 11 Listopada 63.

Nie pamiętam, ile trwało to szkolenie. Tydzień? Dziesięć dni? Kilkanaście osób. Mieszkaliśmy po kilka osób w sali, w budynku komendantury, na terenie Muzeum. Za oknem, na wyciągnięcie ręki, mieliśmy podwójny rząd drutów kolczastych. Wychodziło się wprost na szubienicę, na której powieszono Rudolfa Hoessa. Pamiętam, że raz znaleźliśmy pod nią wiązankę świeżych kwiatów.

Dziwiłem się, że tu jestem. Dziwiłem się bardziej niż normalnie. I że ci ludzie tu są razem ze mną. Co nas tu wszystkich ściągnęło? Przyglądaliśmy się sobie nawzajem nieufnie. Pierwszego dnia nie rozmawialiśmy prawie. Ponura powaga tego miejsca zamykała usta. Podczas poważnego i surowego przywitania opiekujący się nami historyk, kustosz Muzeum poinformował nas, że zyskamy wiedzę i przejdziemy trasy mało lub w ogóle niedostępne dla zwykłych zwiedzających, jakich przybywają tu coraz większe, z roku na rok bijące nowe rekordy, tłumy z całego świata. Napięcie nieco prysło podczas pierwszych zajęć szkoleniowych. Był ładny dzień. Słoneczny. Pracownik muzeum w znakomitym nastroju wprowadził nas w historię obozu, zaczynając od anegdoty, że wszystko przez Czechów. Uśmiechał się. Sprostował po chwili, że to żart. Żart?! W tym miejscu? No tak. On tu jest na co dzień. Przyjeżdża do pracy. Opowiada te historie stale. Żyje już nie tyle w miejscu, w którym był obóz zagłady, co po prostu w pracy z jej mikroklimatem pracowniczym, stosunkami pracowniczymi, historiami prywatnymi, robieniem herbaty i kawy itp.

Skąd ten żart, że przez Czechów? Bo kiedy na nas napadli w 1919, odparci pod Skoczowem (gdyby nie to, Bielsko byłoby dziś w Czechach), wojsko polskie zajęło baraki w Oświęcimiu, w których wcześniej mieszkali emigranci zarobkowi, rozbudowało je i zrobiło w nich koszary wojskowe. 21 lat później, gdy Niemcy szukali miejsca na obóz koncentracyjny, te koszary wpadły im w oko. Budynek dowództwa oświęcimskiego garnizonu stał się osławionym Blokiem Śmierci.

Szkolenie polegało nie tylko na wykładach o historii obozu i na bardzo dokładnym jego zwiedzaniu. Kolejną rzeczą była praca z dokumentami w archiwach. Relacje z powojennych przesłuchań byłych więźniów i świadków były spisywane na maszynie, czasem z poprawkami i dopiskami długopisem. Trzeba je było wstukać do komputera. Prosta, mechaniczna robota, dziś do wykonania przez program komputerowy. Ale najważniejszą naszą pracą miały być wywiady z jeszcze żyjącymi byłymi więźniami. Ostatni zapewne moment na nagranie ich kamerą do celów archiwalnych. Głównie temu celowi miało służyć całe to szkolenie i praca w archiwach. Miało nam dostarczyć bazy informacyjnej niezbędnej do przeprowadzenia dobrego wywiadu do archiwum.

Wieczorami, po całodniowych zajęciach szkoleniowych, oswajaliśmy się ze sobą, wypytywaliśmy kto, skąd i po co. Pamiętam panią, którą pasjonowała muzyka obozowa, orkiestra, losy muzyków, którzy tam trafili, oraz odbywające się w Auschwitz więźniarskie koncerty jazzowe. Pamiętam młodą dziewczynę, która żyła historiami auszwickimi. Znała całą związaną z tym miejscem literaturę i wszystkie filmy. Pamiętam ezoteryczkę, która, gdzie jak nie tu, spodziewała się spotkać duchy zmarłych. Pamiętam ludzi przyciąganych na różne sposoby z dużą siłą przez to miejsce.

Pamiętam swoje zdumienie, kiedy, siedząc w muzealnym archiwum podczas szkoleniowych zajęć, zerknąłem na pozostawioną przez kogoś na stole teczkę z dokumentami otwartą na pierwszej stronie. Zerknąłem machinalnie, bezmyślnie. Miałem swoją robotę. Ale zaciekawił mnie nagłówek. Była to lista esesmanów służących w Auschwitz, z których większości nigdy potem nie odnaleziono. Rzuciłem tylko okiem, bo chciałem wyrobić z przydzieloną mi na dzisiaj pracą. I wtedy przykuło mnie imię i nazwisko: Robert Sierek, miejsce zamieszkania: Bielitz.

Ciąg dalszy nastąpi.

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart