W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Przepraszam, fragment mojej powieści, zamiast felietonu…

Przepraszam, fragment mojej powieści, zamiast felietonu…

Przypomniała mi się dzisiaj pewna letnia historia… Sprzed wielu lat… Dzisiaj miałabym chyba niezły dym za taką nocną eskapadę, aż strach pomyśleć! Dzieci, noc, opuszczony pałac, pojękiwania spod podłogi! Czy wolno się bać dla zabawy? Ja lubię, ale chyba nie wolno, nie wiem.

Pojechałam z kolonią, którą kierowałam, do odległej o kilkanaście kilometrów od czarownego naszego ośrodka, wioski. Ponieważ drogi były w tej okolicy kiepsko oznakowane, a kierowca autokaru nigdy jakoś nie słyszał o takiej miejscowości, zabraliśmy ze sobą ogrodnika, która wiedział wszystko i wszystkich znał. Czuł się jak pilot samolotu w wiekopomnej misji odkrywczej, usiadł na stopniu pomiędzy kierowcą a Stefanem, tak zwanym obserwatorem, który zawsze siadał na miejscu przewodnickim. Założył na tę okazję nową koszulę w dość niemodnym fasonie w dość niemodnej kracie i wiódł nas do miejsca tyleż pięknego, co podobno dziwnego. Kilkanaście kilometrów to żadna tam wyprawa, ale do wioski trzeba było jechać polnymi drogami, a autokar takich nienawidził. Mieliśmy autokar bodaj z jakiegoś odzysku, stary i na oko zdezelowany, ale ogrodnik, od niedawna nazywany też mechanikiem, zapewniał nas, że całą Europę możemy nim objechać tam i z powrotem i nic mu nie będzie, ale… trzeba uważać na dziury, bo zawieszenie już nie to. 

Jechaliśmy grubo ponad godzinę (!) i radość była wielka, bo dzieciom ten autokar dostarczał niezapomnianych wrażeń. Wytrząsał z nich wszystko, a z niektórych omal nie wytrząsał kolacji. Wybraliśmy się na taką wieczorną, a właściwie nocną wycieczkę, bo podobno miejsce staje się i piękne i dziwne dopiero po zmroku, a już najpiękniejsze i najdziwniejsze o północy. Powiadomiłam szefa, żeby nie wpadł w panikę, bo miał w zwyczaju, założyłam na tę okazję białą zwiewną sukienkę i dość intensywne perfumy. Stefan,tak zwany obserwator, z nigdy nie spożytą rubaszną energią pytał, co ja wiem, czego on nie wie, skoro te zapachy, dlaczego go nie uprzedziłam, że tam będą nocne uciechy, to by też założył coś odurzającego cały autokar. Usiłowałam go przywoływać do porządku, ale ogrodnik w mig podłapał ten średniego autoramentu kierunek naszych rozmów i zostałam sama. Reszta opiekunów siedziała gdzieś dalej i nie miała prawa z powodu niesłychanego udźwiękowienia autokaru niczego usłyszeć. 

Na każdej wyboinie fotele unosiły się co prawda przyjemnie najpierw do góry, ale potem spadały w dół wydając piskozgrzyt sprężyn, które zdawały się być o krok od przebicia fotela i bolesnego wkłucia się w pośladki. Za każdym razem dzieci pociesznie krzyczały – albo dlatego, że im te sprężyny przekłuwały pośladki, albo dlatego, że właśnie nie przekłuwały i do następnej dziury czy tam wertepu mają tyłki w całości. Najbardziej podskakiwał jednak kierowca. Był z nami od niedawna, mieszkał gdzieś w okolicy, wieczorami przyjeżdżała po niego jakaś zakochana pani i rano znowu ta sama odwoziła do ośrodka. Siadał wtedy z nami do śniadania, jadł jakby z obowiązku jakiejś terminalnej fazy choroby, wyglądał jakby mu nic nie smakowało i kiedy my uruchamialiśmy nasze silniki na cały nadchodzący dzień częstując się – jak na śniadanie przystało – apetycznymi opowieściami o urokach życia panieńsko-kawalerskiego, ten robił łyk kawy, pedantycznie wycierał serwetką usta obwieszone przebrzydkim wąsem odgapionym od Zorro, wstawał, mówił do kogoś daleko od nas siedzącego pięć stolików, czy tam piętnaście dalej „dziękuję” i wychodził. Potem odpalał silnik autokaru albo nie odpalał, w zależności od tego czy gdzieś się wybieraliśmy czy nie. 

Mało teraz jak zawsze mówił, raczej był mrukiem i kompletnie nie bawiły go pełne troski pytania Stefana, tak zwanego obserwatora, o jego… dupę. Ogrodnik tymczasem wszedł w rolę i opowiadał nam jakieś kryminalne historie lokalnych oligarchów, którzy dzisiaj skupują ziemie wszędzie, gdzie się da, a potem zamurują całą tę okolicę razem z mieszkańcami, bo podobno jeden to już się boi spać po nocach, bo podobno węszą i przyjeżdżają drogimi samochodami nie wiadomo po co, w środku nocy i patrzą.

Nie słuchaliśmy uważnie tych sensacji, a właściwie słuchaliśmy, tylko że cokolwiek mówił nowego, wprawiał nas w zachwyt inspiracji, bo my z kolei układaliśmy najgłupsze historie wokół. Stefanowi, tak zwanemu obserwatorowi, zawsze wszystko kojarzyło się rubasznie, mi trupio, a kierowcy nazwanego naprędce z wiadomego powodu Zorro nic się nigdy nie kojarzyło. Ogrodnik zdawał się być zaniepokojony losem okolicy, jednak rzeczy przybrały obrót zupełnie inny, kiedy oto z naprzeciwka nadjechał czarny, złowieszczy mercedes. Ogrodnik triumfował zaniepokojony jeszcze bardziej, ale nie stracił ani na moment czujności i wykorzystując chwilę naszej ciszy, opowiedział nam o jakimś przedziwnym zaginięciu podobno jakiegoś jego znajomego, który podobno robił z czarnymi mercedesami jakieś interesy. I wtedy właśnie po prawej naszej stronie wyrosło zza zakrętu wielkie gospodarstwo i podobno to w nim właśnie ten znajomy mieszkał i przepadł. Podobno policja szukała i szukała i podobno przestała szukać, bo podobno woleli nie zadzierać. Stefan miał minę wystraszonego, spłoszonego chomika, ale tylko dla ogrodnika, bo kiedy odwrócił się w moją stronę, oczy miał rozbawione i zadziwione programem artystycznym tego wieczoru. 

- To może zawracajmy? Taka niby przejażdżka wieczorna. Przecież pakujesz nas w sam środek serialu kryminalnego! Zawracamy! – musiałam być mało przekonywująca, bo Zorro nawet biegu nie zredukował, a mina Stefana, tak zwanego obserwatora, pytała mnie jednoznacznie, czy mieściło mi się w głowie tyle atrakcji w tak krótkim czasie. 

- Nie bój się, tobie włos z głowy nie spadnie – oświadczył mój osobisty Rambo tonem weterana wojennego, który teraz trzęsie okolicą, bo taki jest Rambo. Nie zdążyłam wziąć wdechu, kiedy  Stefan, tak zwany obserwator, wydał okrzyk uznania. Zorro chyba po raz pierwszy jakby nieznacznie poruszył kącikiem ust, bo takie to było nadzwyczajnie wielkie wyznanie. Szybko zażartowałam, żebyśmy w takim razie nie zawracali. 

Dojechaliśmy do bramy jakiejś posiadłości, której pod osłoną nocy nie było widać, podobno leżała w głębi olbrzymiej działki, ale trzeba do niej podejść nogami. To podeszliśmy, dzieci były podekscytowane naszym szaleństwem, które nawet nas samych ekscytowało. Rzadkie stare drzewa rzucały wielokształtne cienie na zaniedbaną aleję, która oświetlona była stylowymi latarniami, ale ogrodnik uważał, że taki jest zamysł właścicieli, żeby było ciekawie dlatego zaniedbana aleja. Bałam się teraz nie tyle tych ciemności, co jego reakcji na moje ewentualne lęki. Z trzysta metrów dalej od bramy zamykanej ostatnio pewnie przed stu laty stał pałac. Nie żaden dworek, nie żaden pałacyk tylko pałac. Do drzwi prowadziły przepastne wysokie schody przypominające kształtem wieczorową suknię wieczorowej damy. Dwa rzędy ciemnych zupełnie okien, a tylko w jednym paliło się światło kilku świec. Ogrodnik nie pytając o nic nikogo, jak jeleń skoczył przed siebie, potem na dwa razy najwyżej wziął całe te schody i zanurzył się w ciemnościach pałacu, zaczynając właściwie już samym sobą to ekscytujące widowisko. Po minucie rozebrzmiała już liryczna muzyka, gdzieś na drzewie za nami musiał być zawieszony głośnik, bo wypełniła sobą całą okolicę. W drzwiach pałacu ukazała się kobieta ze świecznikiem w ręku, który umiejętnie odsuwała od siebie tak, żebyśmy nie mogli dostrzec jej twarzy. Miała długą do stóp suknię i dopiero kiedy zaprosiła nas do środka ujrzałam, że ciągnie za sobą długi tren, który plastycznie płynął po biało-czarnej posadzce. Dzieci poderwały się do wejścia, ale na progu, kiedy się okazało, że pałac naprawdę będzie tonął nadal w ciemnościach jakby się zawahały. Pani w czarnej sukni miała pod ręką kilka pojedynczych lichtarzyków, wręczyła je opiekunom i mi i zaprosiła „do siebie”. Muzyka wyciszała ewentualne złe emocje, ale tylko do czasu, kiedy wszyscy się zorientowaliśmy, że dom jest pełen ludzi. Pełen ludzi, choć nie spotkaliśmy nikogo. Raz może jakiś długi cień przemknął klatką schodowa, ale poza tym nikogo. Co rusz jednak coś słyszeliśmy zza i sprzed siebie. Gdzieś stłukło się szkło, gdzieś ktoś natarczywie uderzał w drzwi pięściami, ktoś gdzieś nawoływał jakąś Helenę. No było to straszne, tym bardziej, że pałac w środku, zresztą, jak i na zewnątrz, był solidnie pokaleczony przez czas i straszył brakiem jakichkolwiek kolorów. 

W dużej sali, która podobno kiedyś robiła za balową, ściany udekorowane były lustrami nieprzyjemnie zniekształcającymi nasze twarze. Nad głowami co prawda wisiał żyrandol, ale pewnie nie umiał już niczego oświetlać. Wędrowaliśmy po amfiladach i słuchaliśmy pięknie opowiadanych romantycznych historii kolejnych mieszkańców tego miejsca. Dopiero na piętrze pokoje przechowywały pozostałości jakichś mebli, zniszczonych foteli, toaletek, łóżek i komód. Na ścianach wisiały obrazy właścicieli i ich dzieci, ale pod osłoną nocy, a rozświetlane tylko blaskiem świec, zdawały się być straszne, a w mojej wyobraźni co chwilę ożywały jakieś oczy i jakieś dotąd martwe usta. Bałam się dotykać tu czegokolwiek, ale nie mogłam dać tego po sobie poznać, bo dzieci chciały się bać tylko dla zabawy, a ja chyba bałam się naprawdę. Kiedy wróciliśmy do sali z lustrami, pani w czarnej sukni opowiadała nam już rzeczy przerażające, jakoby duch Heleny zamieszkał w tym pałacu i ciągle cierpiał z powodu wzgardzenia przez Zygfryda. Dzieci zachęcone przez przewodniczkę nasłuchiwały w wielkim skupieniu czy aby Helena tej nocy właśnie nie cierpiała jakoś nadzwyczajnie. Na drugim piętrze trzasnęły drzwi. Dzieci jednym dźwiękiem wciągnęły do siebie jakieś ogromne ilości powietrza. 

Spojrzałam do lustra. Za mną stał ogrodnik. Wpatrywał się w moje w tym lustrze odbicie, które jakby lekko falowało od ciągle przemieszczających się opiekunów ze świecami. Patrzył na mnie jakbyśmy tylko po to do tego pałacu przyjechali. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się na dłużej, ciepło się uśmiechnął dając mi do zrozumienia, że widzi, że widzę. Moment ten byłby chyba jednym z najpiękniejszych tego lata, wszystkich lat, gdyby nie to, że w lustrze z ciemności pałacu patrzył na mnie największą ze znanych mi miłością ten, do którego nie czułam absolutnie nic. Było w tej lustrzanej scenie coś niesłychanie tragicznego. Zorientowałam się teraz, że od trzech lat te rozświetlone, błękitne oczy ciągle zatapiają się w moich, że jest w nich żar wszystkich ognisk, o jakich tylko czytałam i uznawałam za literackie brednie. Helena i Zygfryd, jakkolwiek fantastycznie nie brzmiały ich okrutne rodowe perypetie jawili mi się teraz jak para nudziarzy, którzy o kochaniu nie wiedzieli nic. Ogrodnik trzy lata czekał na to lustro. Stałam pośrodku barokowych w kształcie i trupich w kolorze ram, które zrobiły niezwykłe opakowanie dla tego najczystszego patrzenia mężczyzny na kobietę. Ależ byłby z tego niezwykły obraz! Szkoda, że go nie kochałam… 

Przepraszam Drogich Czytelników, ale to fragment mojej debiutanckiej powieści, do której czasem wracam z wielką czułością… Przepraszam, bo miał być felieton, ale lato pomalutku wyczerpuje się w swojej formule i… zrobiłam sobie malutką przyjemność.

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart