Zastanawialiśmy się nad urlopowym kierunkiem. Miejsce zostało wybrane. Sprawdziłem do jakiego regionu przynależy miejscowość. Byłem święcie przekonany, że do Kaszub. Niestety nie, co prawda graniczy z pełną lasów i jezior krainą, ale znajduje się poza jej granicami.
Posiadamy znajomych na kaszubskiej wsi. Przed laty postanowiliśmy ich odwiedzić w drodze nad morze. Pokonywaliśmy mało bezpieczne dla podwozia samochodowego drogi, aby dotrzeć do prawdziwego wiejskiego gospodarstwa. Takiego, gdzie czuć jeszcze obornik, a drób pałęta się pod nogami; z bykiem, który poprzedniego dnia wziął na rogi drzwi obory, aby zażyć trochę więcej swobody. Dawniej był również koń. Miałem okazję być świadkiem jego sprzedaży. Przysłuchiwałem się jak w języku kaszubskim dobija się targu. Agroturystyka w pełnym wydaniu. Wokół łany zbóż, lasy, oczka wodne oraz klangorujące żurawie.
W czasie podróży przygotowałem rodzinę na bezpośredni kontakt z magią kaszubskiej wsi. Opowiadałem o języku kaszubskim, o silnym regionalizmie, o tradycji zażywania tabaki. Gdy przekroczyliśmy próg domu, w pokoju przy stole siedzieli Papuasi. Tak, Papuasi. Znaczy się Kaszubi też byli, ale Papuasi bardziej rzucali się w oczy. Zamurowało nas, nie byliśmy gotowi na tak nagłą kulturową różnorodność. Nikt nas nie uprzedził. Konsternacja na naszych twarzach była nie do zamaskowania. Syn wycedził przez zęby: tato, gdzie tyś nas przywiózł? Okazało się, że na urlopie gościł u moich znajomych ksiądz misjonarz i właśnie odwiedziła go poznana na Papui rodzina, która aktualnie mieszka w Wiedniu.
W ramach integracji postanowiłem towarzysko zażyć tabaki. Z tabakierki wykonanej z krowiego rogu nasypano mi na dłoń porcję sproszkowanego tytoniu. Odważnie wciągnąłem proszek w nozdrza. Potem myślałem, że mnie rozerwie. Kichnąłem kilkanaście razy z rzędu w krótkich interwałach czasowych, ledwo nadążając nabrać powietrza. Miałem wrażenie, że od tych eksplozji ręce i nogi oderwą się od tułowia. Wszyscy świetnie się bawili, poza mną. Ocalenie nadciągnęło w postaci chusteczki, w którą wysiąkałem używkę. Przypomniałem sobie, że podobnego przeżycia doświadczył generał Józef Haller podczas zaślubin z morzem w Pucku w 1920 r. Został publicznie poczęstowany tabaką i już więcej tego nie uczynił.
Teraz Podlasie. Zaszyliśmy się w Puszczy Białowieskiej w klimatycznej chatce schowanej wśród wiekowych dębów niczym Simona Kossak w starej leśniczówce. W pobliskiej wiosce znalazł swoje miejsce znany przyrodnik i dziennikarz Adam Wajrak. Byliśmy szczęśliwi i spełnieni doświadczając przyrody w tak namacalny sposób. I tak minął pierwszy dzień w Edenie. W dziczy zapadła noc, którą na długo zapamiętam. Bardzo zmęczony drogą oraz upalnym dniem udałem się spać. Przez chwilę rzuciłem okiem na otwarte okno, przez które wiewał się przyjemny chłód. Zastanawiałem się, czy nie zamknąć okiennic, ponieważ znajdowały się bardzo nisko. Pomyślałem, że coś lub ktoś może wejść, ale co na pustkowiu może zaniepokoić wczasowicza. W puszczy królowała cisza i spokój.
W środku nocy coś się na mnie rzuciło i zaczęło mnie dusić. Byłem przekonany, że ktoś wszedł przez uchylone okno i mnie zaatakował. Podczas szamotaniny rozpoznałem, że ten ktoś jest „puci” żeńskiej. Obudziłem się z palpitacjami serca oraz przyspieszonym oddechem i uświadomiłem sobie, że to tylko sen. Rankiem nastoletni syn, który siedzi po uszy w literaturze fantasy, wyjaśnił mi, że mogła to być baba leśna – duch puszczy. Akurat jego wakacyjną lekturą był bestiariusz słowiański. Wertowaliśmy uważnie stronice z podaniami o stworach, lichach i rusałkach. Na podstawie fachowej literatury ustaliliśmy, że charakter działania wskazuje na babę leśną.
Potem sięgnęliśmy po bardziej naukowe wyjaśnienia i stanęło na zjawisku porażenia przysennego. Na czym polega ów paraliż senny? Pojawia się w trakcie przechodzenia ze stanu głębokiego snu do jawy. Organizm na krótki okres traci zdolność ruchu. Pomimo, że jesteśmy już świadomi, nasze mięśnie są zablokowane. Towarzyszy temu strach i przerażenie, ogólnie silny dyskomfort psychiczny. W tradycji słowiańskiej za pojawienie się paraliżu sennego obwiniano różnego rodzaju dusiołki.
Mieliśmy też bliskie, niezaaranżowane spotkanie z łosiem. Wybiegł nagle z lasu na drogę, wyhamowałem trzy metry przed nim. Nie ustąpił miejsca ani się nie poruszył tylko zmierzył nas wzrokiem. Dziewiczy widok. Imponujące poroże i sylwetka. Na Podlasiu obowiązuje zasada: jedź „łośtrożnie”. Dzień wcześniej w gazecie łowieckiej dostępnej na kwaterze natknąłem się na artykuł, który ze szczegółami opisywał, jak wygląda przebieg wypadku drogowego z łosiem. Zwierzę podcięte przebija przednią szybę i może się wbić w człowieka. Przyznam się, że w momencie zajścia nie myślałem o zaświatach, tylko o jak najszybszym wydobyciu telefonu z kieszeni i zarejestrowaniu chwili. Nie udało się. Łoś nie chciał zostać bohaterem mediów społecznościowych. Cenił swoją przyrodzoną prywatność. Można powiedzieć, że na sprawy ostateczne byliśmy przygotowani, ponieważ chwile wcześniej nawiedziliśmy prawosławne sanktuarium na Świętej Górze Grabarka.
Kilka dni temu poprosiłem o przyjęcie do grupy Bieszczady na portalu społecznościowym, aby móc przeglądać stare, czarno-białe zdjęcia. Co mną kierowało? Jako sześciolatek byłem w mało jeszcze skażonych cywilizacją Bieszczadach (1974 r.). Chyba podświadomie tęsknię do tamtych wrażeń. Do rozbijania namiotu na dziko w lesie, łapania na rękę pstrągów, aby je za chwile przyrządzić na ognisku. Spotkania z oswojonym dzikiem, który zachowywał się jak pies oraz karmienia jelonka w gospodarstwie, w którym udostępniono nam nocleg.
Gdyby mnie teraz postawiono pod ścianą i kazano wybierać: Kaszuby czy Podlasie? Czy może Bieszczady? Czy inny region? Odpowiem przebiegle jak były kandydat na prezydenta: "Kiedy ktoś mnie pyta skąd jestem, odpowiadam z Polski. Kiedy ktoś zatem spyta: a konkretnie z jakiej części Polski, odpowiadam: konkretnie z całej Polski".