Pech. Niektórzy go mają, inni nie. I o tych się mówi, że są szczęściarzami. W każdym razie pech może być doskonałym wytłumaczeniem zbyt małego zaangażowania albo niechęci ze strony innych. Żeby jednak pech zaistniał, trzeba w niego wierzyć.
Kiedyś spotkałem się w życiu z sytuacją niepokojąco bliską fabule „Pechowca” – świetnego francuskiego filmu z Pierre’em Richardem w tytułowej roli. Oczywiście w dzisiejszej rzeczywistości coś takiego nie miałoby prawa się wydarzyć, co wcale nie znaczy, że byłoby lepiej. Gdzieś w połowie lat 80. miałem to szczęście być instruktorem na obozie harcerskim. Miejsce było idealne, położone nad mazurskim jeziorem, w strefie ciszy. Podczas porannej toalety oglądaliśmy z pomostu wędrujące po dnie raki, a z odległości kilku metrów przyglądały nam się ciekawskie perkozy. Lato, słońce, jagody wielkości czereśni i ten zapach lasu… Ideał.
W swojej drużynie miałem wyrośniętego nastolatka, który już pierwszego dnia zwrócił na siebie uwagę. Obozowy plac był doskonale wysprzątany, usunięto z niego wszystkie przeszkody za wyjątkiem malutkiego pieńka nieopodal masztu. I właśnie o ten pieniek nasz druh potknął się, zaliczając bolesną kontuzję nogi. Niby nic takiego.
Gdzieś po tygodniu, podczas obiadu, nasz druh upuścił widelec, który wbił się w piaszczysty grunt, wystając zębami do góry. Chcąc go podnieść, nabił się wnętrzem dłoni. Może nie na wylot, chociaż wyobraźnia, karmiona współczesnym kinem, podpowiada i takie warianty, ale z pewnością boleśnie. Ręka była lewa. Od tej pory nieodłącznym atrybutem był chroniący ją opatrunek.
Po kolejnym tygodniu przyszedł czas na jedną z większych obozowych atrakcji – grę nocną. Zasady były proste: dwie drużyny, każda podzielona na atakujących i obrońców, a celem było zgaszenie latarki w warowni drużyny przeciwnej. Dotknięty atakujący oddawał swoją chustę i wypadał z gry. To tak w skrócie.
W każdym razie godzina gdzieś po pierwszej, wokół czarny las, ja tłumaczę swojej drużynie zasady, a nieopodal ktoś czai się za drzewem. Okazało, że to nasz druh już przystępował do ataku. Kiedy wreszcie doczekał się rozpoczęcia zabawy, ruszył niczym ninja, rozpływając się w mroku. Po kilku minutach do naszych uszu dobiegł tępy odgłos uderzenia, a później głośne jęki. Przerywając grę ruszyliśmy biegiem w kierunku skąd dochodziły przerażające głosy. W świetle latarek ujrzeliśmy naszego druha. Stał, kołysząc się z boku na bok i rękami zasłaniał zakrwawioną twarz. Oczywiście natychmiast pierwsza pomoc i wyjazd do szpitala. Uspokajam, nic poważnego się nie stało. Co się więc wydarzyło? Otóż nasz druh przemieszczał się susami, chowając się za krzewami. Jednak w pewnym momencie nie wziął pod uwagę, że na trajektorii jego lotu stoi drzewo, w które z impetem uderzył, zsuwając się po nim niczym bohater kreskówki. Rozciął przy tym łuk brwiowy, stąd też i sporo krwi. Złamał sobie też (i to na pewno było bolesne) paznokieć kciuka prawej dłoni. Straty materialne ograniczyły się do rozbitych okularów.
Ostatni obozowy tydzień nasz druh miał zakaz jakiejkolwiek aktywności. Krążył sobie po obozie, lekko utykając, z zabandażowaną lewą dłonią i z opatrunkiem na kciuku dłoni prawej, a dla wygody prawą rękę nosił na prowizorycznym temblaku z chusty, w geście „OK” z kciukiem do góry. Całość uzupełniała lornetka przewieszona przez głowę, która doraźnie zastępowała mu okulary. Do tego na przedramieniu podwieszonym na temblaku zagnieździł się mały kotek przybłęda, któremu ta sytuacja bardzo odpowiadała.
Po powrocie z obozu odwiedziła mnie matka naszego druha z podziękowaniami, że się nim w tym całym jego nieszczęściu zaopiekowaliśmy, bo jemu coś takiego zdarza się bez przerwy.
No i powiedzcie Państwo sami: pech?
Po ponad 30 latach w sytuacji czysto zawodowej spotkałem inżyniera po Wojskowej Akademii Technicznej. Pracował w swoim zawodzie. To on raczej rozpoznał mnie pierwszy, powspominaliśmy nasz obóz na Mazurach i pośmialiśmy się wspólnie z jego obozowego pecha. Na pewno jednak nie był już tym poobijanym nastolatkiem, który rósł zbyt szybko, aby panować nad swoim ciałem i pewnie stąd te wszystkie jego bolesne przygody.
Czy wobec tego coś takiego jak pech istnieje? Niektórzy pewnie wierzą, że tak, łatwiej jest wtedy bowiem wytłumaczyć wiele, wiele rzeczy. A czasem wystarczy po prostu coś zrobić.