Próbowałem wytłumaczyć mieszkającemu w naszym mieście Amerykaninowi, o czym są „Dziady” Mickiewicza i na czym polega ich niezwykłość.
Zaczęło się od tytułu. Jak powiedzieć „Dziady” po angielsku? Otóż nie jest to możliwe bez poważnego wypaczenia sensu tego tytułu. Oczywiście można tłumaczyć, że było takie święto litewskie, to znaczy białoruskie, to znaczy w Rzeczpospolitej Obojga Narodów, to znaczy tych narodów było więcej, ale dopiero potem, a tej Rzeczpospolitej wtedy nie było, a święto to właściwie nie było święto, bo było zakazane przez Kościół i tępione przez księży, bo mocno pogańskie, a więc obchodzone po kryjomu, w kaplicy. Ale szybko to tłumaczenie urywam, bo czuję, że tracę grunt.
- To trochę jak w meksykańskim Dia de Muertos – mówię. - Czas, w którym przenikają się światy zmarłych i żywych. Żywi ucztują ze zmarłymi, zmarli rozmawiają z żywymi.
Ok, to jest zrozumiałe. Dziady to Dia de Muertos, tylko bez tańców i muzyki. Za to z zaklęciami, którymi zmarłych przyzywa Guślarz. Hm. Guślarz. No... taki szaman. No więc szaman prowadzi nocne Dia de Muertos bez tańców i muzyki, w tajemnicy.
Charles Kraszewski w swoim przekładzie „Dziadów” na angielski nadał im tytuł: „Forefathers' eve”, czyli jak tłumaczy internet, „Wigilia przodków”. No ok, ale... no... Sprawdzam, jak przetłumaczył słowo: „guślarz”. Super! Nie przetłumaczył. GUŚLARZ to w angielskim przekładzie: GUŚLARZ. Nawet z kreseczką nad „s”. Amerykanin czyta to: dżaslerc. Kreseczka mu nic nie zmienia. DŻASLERC prowadzi wieczerzę przodków. No ale nie o nieprzetłumaczalności poezji i kultur to miał być felieton, tylko o zdziwieniu. No bo jak to? W jednym z najbardziej wciąż katolickich krajów świata dzieło, z którego ten kraj jest dumny, które jest obowiązkową lekturą, którego autora nazywa się wieszczem, przedstawia prowadzony przez szamana pogański obrzęd, który, jak informuje autor we wstępie duchowieństwo usilnie stara się wykorzenić?! I nie jest to bynajmniej dzieło, które by ten obrzęd jakoś potępiało. Przeciwnie. Czarownik zaklęciami wywołuje duchy. Duchy przychodzą, mają życzenia, ludzie częstują je jadłem i napojem, jak we wszystkich szamańsko-czarowniczych kulturach świata i potem mówią: „A kysz, a kysz!” Ale to dopiero początek zdziwienia.
Naprawdę do tego nie dążyłem. Po prostu opowiadałem, o czym to jest. I dochodzę do części trzeciej, która hm... szukam słów... jest rebeliancka, jest wielkim wyrazem buntu przeciw władzy, która jest opresyjna i zła i „zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem lub choćby mimo Boga”. Jest gorzka, jest straszna, jest pełna siły i gniewu skierowanego przeciw elitom, przeciw zblatowanej z władzą inteligencji. A jej kulminacją jest Wielka Improwizacja, która jest wielkim bluźnierstwem. Tak. Kulminacją najważniejszego polskiego dramatu, który zrósł się z polskością aż do jej rdzenia, jest wielkie bluźnierstwo, w którym Bogu zarzuca się, że jest niesprawiedliwym i dość ograniczonym tyranem pozwalającym na zło, na krzywdę, na straszne, straszne rzeczy, i nie ma usprawiedliwienia. I wprawdzie ostatnie słowo, w którym Bóg nazwany zostaje carem, wypowiada diabeł, bo Konrad mdleje przed jego wypowiedzeniem, ale wszystko wcześniej już jest powiedziane, wygarnięte, wybluzgane Bogu. Jak wytłumaczyć Amerykaninowi, o co chodzi w nazwaniu Boga carem? Opowiedzieć mu o Powstaniu Listopadowym, o zamykaniu nastolatków w ciemnych lochach i wywożeniu ich w klatkach na Sybir? „Żeś ty nie ojcem świata, ale... carem!”. Tyran – to jest to słowo. Improwizacja kończy się nazwaniem Boga tyranem. Amerykanin naprawdę się dziwi. I że to takie ważne dzieło. A tu blasphemy. Bluźnierstwo. Bo właśnie tu bluźnierstwo naprawdę ma sens – mówię. Jaki sens miałoby bluźnierstwo na przykład w Czechach? Zupełnie żadnego. Bluźnierstwo ma siłę tylko tam, gdzie ludzie wierzą, że ono działa. Uczynienie tematem obrzędu zakazanego przez Kościół ma sens tylko tam, gdzie taki zakaz jest traktowany poważnie. To nie jest tylko Dia de Muertos. To ma swoją drapieżność, ma swoje ostrze. Z tego wyrastamy. Na tym jesteśmy zbudowani – próbuję mu powiedzieć. To jest prawdziwe. Na serio. Podoba mi się interpretacja, według której obłęd, opętanie Konrada przechodzi na księdza Piotra i dlatego ksiądz Piotr potem bredzi o mężu strasznym, który ma trzy czoła, i który „na sławie zbuduje ogromy swego kościoła”, i który „z matki obcej, a krew jego dawne bohatery, a imię jego czterdzieści i cztery.” Bluźniercze opętanie krąży po ziemi, tej ziemi.
- Bluźnierstwo jest naszym najważniejszym narodowym obrzędem – chcę powiedzieć
- Amerykaninowi, ale widzę, że on już ma dosyć. Oni mają inne problemy i inne
- nieprzetłumaczalne zupełnie na nasz język sytuacje.
Nasze cmentarze to nasze granice.
Artur Pałyga




