Lubię usiąść z kawą, ale naprawdę usiąść, usiąść i posiedzieć. Bardzo lubię tę od początku do końca zrozumiałą dla mnie, piękną modę na piękne i powolne niesłychanie picie kawy. W minioną sobotę wybrałyśmy się z przyjaciółką na dawkę przypominającą Sztukmistrza z miasta Lublina do Teatru Polskiego w Bielsku-Białej i niemal oczywistym dla nas było, że… najpierw kawa. Kawa jest trochę jak przełamanie się opłatkiem przy wigilijnym stole, reszta bez opłatka się nie liczy. Usiadłyśmy na godzinę przy kawie, przy kawie fajnie się rozmawia, trzeba się wygodnie rozsiąść i rozsmakować a to w kawie, a to w słowach, a to w emocjach, a to w tajemnicach (zwanych przez nas też czasem plotkami, choć zdecydowanie lepiej brzmią i rokują ploteczki). W sobotę ta kawa jeszcze dodatkowo miała nas nastroić, być artystycznym supportem, prologiem do wielkiego wow! No i była!
Myślę sobie, że kawa to jest taki bardzo mądry i cudny napój, który o szóstej rano wie, że ma pobudzić, właściwie obudzić, zdynamizować ruchy, ale zwłaszcza myśli, wyprostować drogę do łazienki, a zaraz potem do samochodu. Nie, nie, jeszcze po drodze kawa musi przetrzeć oczy, żeby zrobić idealny makijaż. Kawa to wszystko umie. Ona poranna nie ma za wiele więcej umiejętności czy walorów, ale ostatecznie to naprawdę dużo. Ona też nie ma specjalnie wyszukanego smaku, to taki smak trochę przypominający orzeźwiającą miętę pasty do zębów – smak godziny szóstej rano. Taka poranna kawa pije się też szybko, pije się, bo nieszczególnie, przynajmniej ja, odnajduję urok w jakiejś jej adoracji. Po prostu się pije ona sama (z tego akapitu wyrzucam zupełnie na margines poranne kawy sobotnie i niedzielne – z wiadomego powodu – to są już całkiem inne kawy, całkiem inne poranki, jaka szósta rano?!).
Mądrość jednak kawy polega na tym, że ona już po południu umie robić zupełnie inne rzeczy, to już zupełnie inna kawa. Ona nie ma ani pobudzać, ani dynamizować, ani tym bardziej nic prostować, oczu też już nie musi przecierać, nic z tych porannych historii. Po południu ona spowalnia świat dookoła, spowalnia sprawy, znajduje dobre miejsce na parkingu, zawiesza torebkę na oparciu kawiarnianego krzesła, wsuwa uroczo nadgarstek pod brodę, zakłada fajną sukienkę, wykluczając jednocześnie jakąkolwiek tymczasowość, mówi po cichutku: no to opowiadaj.
Są takie kawy, które zostają w pamięci na zawsze, są takie kawy, które wywracają nasz świat do góry nogami i bardzo dobrze! Ileż spojrzeń nad filiżankami i leciutko rozchylonych ust, i drżących rąk, które zapowiadały, pieczętowały najpiękniejsze, najbardziej intymne relacje między ludźmi, ileż najważniejszych słów unosiło się nad gorącą, stygnącą, aż w końcu zimną kawą, słów, na które czasem czekało się od zawsze, jak pisał T.S. Eliot w Miłości pomiędzy ruinami - wzięliśmy kawę i rozmawialiśmy, a wszystko wokół zamarło w bezruchu.
Czasami kawa cała jest z miłości - tej, co przyszła i tej, co nie. Od wielu, wielu lat wzrusza mnie do łez pewna dziewczyna, która przy kawie, przy kawiarnianym stoliku, samotna bardzo, czekała na coś, co miało się w jej życiu wreszcie wydarzyć. Trochę przypomina mnie sprzed lat, kiedy siadałam w deszczowe dni zawsze w tej samej kawiarni w Katowicach, zamawiałam kawę i właściwie jej nie piłam, bo nie chciałam, żeby się za szybko wypiła, chciałam, żeby podczas jej trwania zdążyło coś się wydarzyć. Patrzyłam w mokre okna i czekałam, by stało się coś, co by nas złączyło… (śpiewa teraz o tym Michał Bajor… czeka na to samo). Taka wielka tęsknota, a przy kawie tęskni się wyjątkowo dobrze. Ona, ta moja inspiracja, siedziała w Mławie, przy czarnej kawie, wymyśliła ją Agnieszka Osiecka. I łza wpadała jej do tej kawy, mój Boże, niewiele jest tak pięknie smutnych rzeczy, jak łza wpadająca do kawy. Zresztą Osiecka chyba już na zawsze z kawy zrobiła powiernicę i nosicielkę wszystkich miłosnych emocji. Filiżanka kawy… Mała czarna tęsknota, filiżanka czarnej kawy z maleńkim kruchym szczęściem, filiżanka kawy z okruchem smutku na dnie, oceany czarnej kawy zastygły między nami…
Picie kawy ma w sobie coś nieuchwytnie intymnego, pamiętam jakie wrażenie zrobiło na mnie jedno z opowiadań Franza Kafki, w którym Gregor, karaluch, ucząc się swojego przerażającego nowego życia, chciał w nim sobie ocalić… kawę, nie dlatego, że uwielbiał jej smak, ale dlatego, że ona była… roztworem jego myśli, kotwicą dla rozedrganych od ważności spraw, sprawy wtedy najważniejszej – przyjemności, jaką się czerpie z picia popołudniowej kawy – przyjemności, jaką czerpać może wyłącznie człowiek, nie karaluch. Ale opowiadanie jest istotnie o czymś zupełnie innym, o czymś niesłychanie trudnym. Piszę o kawie, więc to opowiadanie… w tym miejscu… o czymś niesłychanie trudnym… w ogóle średnio pasuje, ale tak mną wstrząsa za każdym razem, gdy mi się przypomni, że trudno, niech tu zostanie (polecam jego niesłychaną trudność Przemiana).
Napijmy się kawy, to jakby powiedzieć dajmy sobie teraz kilka dni na pogadanie i porozmyślanie, dajmy sobie teraz kilka dni i porozglądajmy się wokół siebie. Świetnie się rozmyśla przy kawie, świetnie się pracuje, ona jakoś tak potrafi spłynąć do żołądka, chwilkę tam pobyć, a potem szał uniesień do góry! Myśli ustawiają się w szyku bojowym, pisał Honoriusz Balzak, a ten miał naprawdę z kawą po drodze, kto wie czy to nie ona właśnie stworzyła te niezliczone kreacje w Ludzkiej komedii – a wszystko w potokach czarnej jak inkaust fali! Wypijał kawy dużo, chyba za dużo, żeby ją celebrować – musiałaby celebrować całe długie noce, bo uwielbiał pracować nocami, a potrafił w sumie wypić czterdzieści filiżanek dziennie! Podobnie pisał kawą Johann Wolfgang von Goethe, pisał kawą, bo bez niej pisać nie potrafił, najpierw stawiał ją sobie na biurku, a potem stawiał obok niej pierwsze słowo na papierze, inaczej nie zaczynał pisać. Salavdor Dali też potrzebował magicznej mocy kawy do tworzenie swoich surrrealistycznych wizji. Czyżby pił jej za dużo? Czyżby nieco za mocnej?
Kto wie do czego doszedłby taki, na ten przykład, Jan Andrzej Morsztyn, gdyby pił kawę, ale ten z obrzydzeniem do niej podchodził, szkaradny napój, trucizna i jady, co plugawią chrześcijańską gębę! A propos plugawienia, aż trudno uwierzyć, że kościół katolicki podchodził w XVI wieku do kawy z… wodą święconą, może czarny kolor, może cierpki smak, może pochodzenie, ale faktem jest, że dopiero papież Klemens VIII legalnie pozwolił… Dziękujemy Klemensie!
Kawę pysznie się pije w kawiarni, w domu też, w pracy inaczej, ale najpyszniej w kawiarni. Od tej samej sztukmistrzowej przyjaciółki dostałam kiedyś na urodziny torbę z nadrukiem niezwykle czarownego obrazu Vincenta van Gogha z czarownym tarasem kawiarnianym w nocy… Ależ tam by się przy tej kawie gadało! Troszkę ludzi jest, ale też sporo stolików jest wolnych, można by tak przesiedzieć przy kawie całą noc, tym bardziej, że niebo jest rozgwieżdżone, nic tej nocy nie zmąci. Tam są idealne warunki do tego, żeby wypić najważniejszą kawę w swoim życiu. Kiedyś usiądę pod tym zadaszeniem, choć wolałabym móc wejść w obraz van Gogha – w rzeczywistości miejsce aż tak piękne nie jest. Usiądę i posiedzę.
Z kawą trzeba usiąść, nie można absolutnie iść, spacerować, kawa jest do siedzenia, na nią trzeba mieć specjalny kawowy czas. I trzeba mieć jeszcze swoją ulubioną kawiarnię, wtedy pije się kawę ważniej i jest się u siebie, wtedy kawa jest bardziej nasza, smakuje inaczej. W ogóle z tym smakiem to też jest przegadana sprawa, bo dobra kawa to nie jest tam żadna kopi luwak, to jest kawa, która smakuje naszą miłością, naszą przyjaźnią, naszą ciszą, naszymi wspomnieniami.
Kiedyś spełniłam swoje marzenie i pojechałam do Petersburga, a było to w czasach, gdy Petersburg był przepięknym miastem, które się odwiedzało. Droga długa, świadomie wydłużana, w każdym mieście po drodze dwie godziny na filiżankę kawy… W samym Petersburgu trzy! Taka kawa to jak najpiękniejsza fotografia – miejsca, ale i ludzi, którzy ją ze mną dzielili… jak opłatek… przy wigilijnym stole… W tamtej w kawie było dużo wszystkiego, wszystkiego, co miało wraz z każdym łykiem zalać mnie falą nienazywalnego coś jakby szczęścia, coś jakby euforii, coś jakby zdumienia światem. Petersburg miałam przefiltrowany kawą, oczyszczony ze zbędności, zostało tylko to, co chciałam przeżyć. Kawa jest bardzo potrzebna do przeżywania…
I kawa jeszcze przecież fajnie pachnie. Jest taka świąteczna, bożonarodzeniowa reklama kawy, której zapachem kilkulatek wabi Świętego Mikołaja do swojego domu, a ten daje się zwabić. Urocze. Prawdę jednak mówiąc, dopiero minionej wczesnej jesieni poczułam niebywałą wprost intensywność tej historii, kiedy będąc we Włoszech przez kilka dni z rzędu wstawałam o świcie wabiona zapachem kawy. Jaki to był zapach! Moja serdeczna koleżanka parzyła ją tak, że aż dziw, że nie zajrzał wtedy do nas Święty Mikołaj! Umarłby z wrażenia!