Ostatnie dni pokazały, jak ważne w dziennikarstwie sportowym jest odpowiedzialność za słowo. Nie chodzi nawet o jakość pracy reporterskiej, ale o to, jak sami dziennikarze korzystają – a czasem nadużywają – narzędzi, którymi dysponują. Bo w dobie social mediów słowo jest bronią wielkiego rażenia.
Weźmy pierwszą historię, czyli pozew Marka Szkolnikowskiego przeciwko Dawidowi Dobraszowi. Zaczęło się od rutynowej, twitterowej szermierki słownej po meczu Lecha Poznań, a skończyło… na art. 212 kodeksu karnego. Przepis ten – od lat krytykowany przez organizacje broniące wolności słowa jako knebel na media – stał się nagle orężem w ręku wieloletniego szefa TVP Sport. Szkolnikowski, zamiast riposty lub zwyczajnego odpuszenia sprawy, sięgnął po najbardziej radykalne narzędzie, jakie może zastosować człowiek mediów wobec innego dziennikarza. Nie o ochronę dóbr tu bowiem chodzi, lecz o wymuszenie publicznej pokuty jaką byłoby usunięcie wpisu, przyznanie się do błędu i pochwalenie pracy byłego dyrektora TVP Sport.
I właśnie w tym tkwi największa słabość tej sytuacji. Dziennikarze powinni rozumieć, że takie starcia są częścią gry. O kawałki tortu, którym jest medialny rynek sportowy w Polsce, walczy wielu. Jeśli zaczniemy wzywać prokuraturę za tweet, to zaprosimy polityków i prawników do świata, który powinien bronić się sam: argumentem, ironią a czasem dystansem. Finał był zdroworozsądkowy. Dawid Dobrasz sprawę upublicznił i środowisko się zbulwersowało. Ba, nawet mocno zbulwersowało. I to pewnie pod jego wpływem Marek Szkolnikowski wycofał zarzuty i przeprosił, przyznając, że przesadził. Tylko że niesmak pozostał… i jeszcze nie raz całą sytuację będą mu wypominać.
Druga historia wygląda inaczej, ale prowadzi do podobnej refleksji. Mateusz Miga z TVP Sport opisał poważny kryzys w strukturach TS Wisła Kraków. Otóż, po zwolnieniu dyrektora aż 18 trenerów zadeklarowało gotowość odejścia. To temat realny i bardzo trudny. Problem w tym, że gdy promowano tekst w social mediach TVP Sport, zabrakło jednego kluczowego elementu - „TS”. W efekcie cała Polska odebrała sprawę tak, jakby „trzęsienie ziemi” dotyczyło Wisły Kraków SA, klubu prowadzonego przez Jarosława Królewskiego.
W Krakowie wybuchła burza. Klub musiał wydawać oświadczenia i prostować całą sytuację. Tłumaczyć, że z akademią TS nie ma nic wspólnego. I znów – nie chodzi o to, że dziennikarz coś zmyślił, bo w tekście wyraźnie jest napisane, o który podmiot faktycznie chodzi. Tu ciała dały osoby od social mediów, wrzucając herb spółki do postów promujących tekst. I jej prezes musiał odbierać telefony, choćby od sponsorów…
Oba przypadki pokazują coś, co w sportowych mediach powinno być truizmem, a jednak wciąż o tym zapominamy. Dziennikarz czy pracownik odpowiedzialny za social media, niezależnie czy pisze reportaż, tweetuje czy komentuje mecz albo robi grafikę do posta, ma wpływ na opinię kibiców. Czasem większy niż mu się wydaje. Dlatego powinien być ostatnią osobą, która przywołuje paragrafy przeciwko krytyce. I pierwszą, która pilnuje precyzji przekazu…




