Na początku osiemnastego wieku dwóch bielszczan podejrzewano o to, że podczas weselnej imprezy bawili się wspólnie z miejscowym katem i jego pomocnikami. Sprawa była poważna, gdyż fraternizowanie się z katem oraz picie z nim alkoholu uchodziło za czyny hańbiące. Dlatego zawodowa kariera obu podejrzanych zawisła na włosku.
W dawnych miastach nie można było wykonywać rzemieślniczych zawodów nie mając ku temu odpowiednich kwalifikacji. Podobnie rzecz się miała z katem zwanym wówczas mistrzem małodobrym, który bez wątpienia był fachowcem natury szczególnej, ale jednocześnie niemal niezbędnym. I nie chodzi wcale o takie jego obowiązki jak grzebanie skazańców i samobójców, zbieranie i zakopywanie zdechłych zwierząt, wyłapywanie bezpańskich psów czy sprzątanie z ulic zwierzęcych odchodów. Te zadania, które zresztą nie wymagały specjalnych kwalifikacji, mógł spełniać tak zwany sługa wójtowski. Jednak inaczej rzecz się miała z torturowaniem podejrzanych oraz z wykonywaniem wyroków śmierci. Do tej ostatniej czynności kat był po prostu niezbędny, a do wcześniejszej zdecydowanie zalecany. Dlaczego? Otóż tortury były przed wiekami nie tylko dopuszczalnym ale powszechnie stosowanym środkiem dowodowym. Tyle, że trzeba było wiedzieć, jak torturować. To znaczy zadawać ból stopniowo rosnący i wiedzieć, kiedy przestać, aby nie uśmiercić podejrzanego przed jego przyznaniem się do winy. Dobrze wykwalifikowany kat musiał więc mieć wiedzę o budowie ludzkiego ciała oraz o skutkach poszczególnych rodzajów tortur.
Problem polegał na tym, że kat był rzemieślnikiem drogim w utrzymaniu i nie każdy gród mógł sobie pozwolić na luksus jego posiadania. Stąd w szesnastym stuleciu kilka miast Księstwa Cieszyńskiego postanowiło utrzymywać jednego kata ze wspólnych, składkowych pieniędzy. Ten mistrz małodobry na stałe rezydował w Cieszynie, a pozostałe miasta odwiedzał wówczas, gdy było tam do zrobienia coś poważnego. Do tej specyficznej "kaciej spółki" należały między innymi Skoczów, Frysztat oraz Bielsko. Frysztat zasłynął przy tym z dużej dozy chytrości i pazerności, gdyż przez długi czas migał się od wpłat na rzecz wspólnego kata jednocześnie chętnie korzystając z jego usług.
Gdy Bielsko rozwinęło się gospodarczo i mocno stanęło na ekonomiczne nogi zrezygnowało ze wspólnego kata i zafundowało sobie własnego mistrza małodobrego. Najprawdopodobniej mieszkał on i pracował w niewielkim domku przy obecnej ulicy Krętej. Domek ten, który obecnie już nie istnieje, przypuszczalnie mieścił służbowe mieszkanie kata, celę dla aresztantów oraz pomieszczenie do torturowania podejrzanych, które nie bez kozery nazywano izbą strachu.
Kacia profesja miała swoje plusy i minusy. Do pierwszych można bez wątpienia zaliczyć służbowe mieszkanie, stałą i pewną posadę oraz dobre warunki płacowe. W przypadku zarobków sytuacja mistrza małodobrego była tym lepsza, iż miasta, które nie posiadały własnego kata, "mokrą robotę" musiały zlecać fachowcom z innych grodów, którzy w ten sposób mieli otwartą furtkę do dodatkowych wynagrodzeń. W naszym regionie miastem, które nie zatrudniało swojego kata był Żywiec, który najczęściej korzystał z usług kata oświęcimskiego, choć gościli tam także mistrzowie małodobrzy z Cieszyna czy Pszczyny.
Ale kacia robota miała też sporo minusów. Bez wątpienia jednym z nich był sam charakter tej pracy, która wymagała kontaktu z nieboszczykami, zwierzęcymi odchodami czy na przykład z wściekłymi psami. Jednak jeszcze większą bolączką dawnych katów była powszechna stygmatyzacja i pogarda, jakie spotykały ich ze strony innych mieszczan. Nikt nie ukłonił się mu jako pierwszy, nikt nie podał mu ręki, a w kościele kat miał osobne, wydzielone miejsce, aby żaden szanujący się mieszczan nie musiał modlić się w jego bliskim sąsiedztwie. A fraternizowanie się i wspólne biesiadowanie z katem zagrożone były prawną sankcją w postaci wykluczenia z rzemieślniczego cechu. Dodajmy tu, że cechy były obowiązkowymi organizacjami w dawnych miastach i ktoś, kto znalazł się poza cechem, nie mógł legalnie wykonywać swojej profesji. Nic więc dziwnego, że kiedy na początku osiemnastego wieku na dwóch bielskich czeladników z cechu ślusarzy i rusznikarzy padło podejrzenie o to, iż w trakcie wesela córki dozorcy więzienia bawili się z katem i jego pomocnikami nazywanymi hyclami, obaj mężczyźni struchleli. Potwierdzenie zarzutów oznaczało wszak usunięcie z cechu, koniec zawodowej kariery w swoim fachu oraz społeczny ostracyzm. Bielscy czeladnicy mieli jednak szczęście, gdyż kilku powszechnie szanowanych bielszczan potwierdziło ich przysięgę, w której zaprzeczyli stawianym im oskarżeniom.
Inny przykład kaciej niedoli pochodzi z dawnej Pszczyny, która wówczas była częścią państwa pruskiego. Córka miejscowego kata była dziewczyną ładną i zamożną, bo tata na jej posag miał z czego odkładać, lecz miejscowi kawalerowie omijali ją szerokim łukiem obawiając się społecznego odrzucenia. Dziewczynie pomógł dopiero pruski król, który wydał specjalny dekret stwierdzający, iż katówna z Pszczyny ma być traktowana na równi z innymi, uczciwymi ludźmi.