Boże, jak nas to kusiło! Ten świat! Tu było, co było, a wszędzie tam był świat. Wspaniały, pełen przygód, możliwości i ekscytujących wyzwań. Siedzieliśmy na Pigalu i fantazjowaliśmy o świecie. Na wschód od nas ekscytujące raczej bardziej przygody, na zachód ekscytujące raczej bardziej wyzwania. A tu? Zwykłość taka, miejscami przechodząca w przaśność. Najodważniejsi, pod wieloma względami najlepsi z nas zaczęli znikać. Bardziej praktyczni do Niemiec, kontestujący do Holandii, ci bardziej z fantazją udawali się w najróżniejsze, zaskakujące kierunki typu Hiszpania, czy Australia. A ci naj, naj lądowali w mitycznych Stanach Zjednoczonych. Wyrwali się z grajdołka. Będą żyć naprawdę.
Oczywiście nie braliśmy pod uwagę, nie chcieliśmy, odsuwaliśmy myśli o tym, jak dobrze trzeba znać język, żeby zacząć naprawdę żyć gdzie indziej. Zakładaliśmy, że to jakoś samo przyjdzie. Wszak powtarzało się wszędzie dookoła, że wszystkie te kursy psu na budę, jeśli się nie wyjeżdża, bo tylko, będąc wrzuconym na głęboką wodę, nauczysz się naprawdę pływać. Dadzą radę. Jak już wyjechali, to dadzą radę. Tak się myślało. Żal było. Bo znikali. A my czuliśmy się mniej odważni, mniej zaradni, mniej fajni w ogóle wszystko mniej. Wszystkiego mniej. Jakoś musieliśmy tu trwać i sami byliśmy sobie winni, bo nie umieliśmy się zdobyć, żeby pozrywać wszystkie więzi tu i pognać tam, w nieznany, prawdziwy świat. Więc siedzieliśmy na Pigalu i fantazjowaliśmy.
Pierwsze wyjazdy na zachód wzmacniały tylko te fantazje. Patrzyło się na ten wspaniały świat przez okulary fantazji z Pigalu. Chodziło się po tych pięknych, czystych ulicach, a piękne kelnerki, pięknie się uśmiechając pięknym gestem zapraszały do wnętrz pięknych kawiarni. I trzeba było wybierać: kupić kawę i dalej już snuć się bez grosza przy duszy, bo wszystko, co uzbieraliśmy, żeby mieć przy sobie podczas tego wyjazdu, jak się okazało, trzebaby wydać na tę filiżankę kawy, czy jednak zaoszczędzić, żeby wysłać pocztówkę: „Pozdrowienia z Wiednia”.
I wszystko wydawało się lepsze, wspanialsze, ciekawsze, większe, bardziej kolorowe i przede wszystkim prawdziwe, och, prawdziwe. Oczywiście, organizm się bronił. Zasłaniało się żartami, głupimi dowcipami, robiło się dobrą minę, a kiedy się wracało, mówiło się: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.” Wiadomo. I budził się lekki niepokój. Jak oni, ci najfajniejsi, którzy tam wyjechali, się tam odnaleźli, wśród tych ludzi. Nie, że zaraz po przyjeździe, ale czy w ogóle kiedykolwiek później jest szansa, żeby tacy, jak my, się tam, wśród tamtych odnaleźli. Czy zawsze, do końca życia, nie będzie towarzyszyć im, naszym reprezentantom tam, poczucie gorszej obcości. Bo nie mają we krwi tego świata. Bo musieli się dopiero długo i żmudnie uczyć poruszać w tym, w czym tamci stamtąd wyrośli. Bo nigdy nie przekroczą tej niewidzialnej granicy oddzielającej ludzi stamtąd od ludzi nie stamtąd. Bo może dopiero ich dzieci, a może dopiero wnuki. I lekkie, nieśmiałe poczucie ulgi, że może jednak lepiej było zostać na tym Pigalu i fantazjować. Niepokój pogłębiali ci, którzy wpadali tu na chwilę. Niby wszystko ok, niby w porządku. Ale jednak jacyś nieswoi, dziwni. I, co rzucało się w oczy, już nie byli stąd. Patrzyli na nas, na Polskę, na Pigal, jakby cały czas widzieli nas z tamtego czasu. Poprzez nich widzieliśmy, jak tu się zmieniło. Czego nie widzieli oni.
Pamiętam, jak przyjechał A. Stał przy budce z lodami w Olszówce i pomachał do mnie. A. to był gigant wyobraźni. Wymyślał gry, wspaniałe, atrakcyjne światy. Z niczyich żartów, dowcipów tak się nie zaśmiewaliśmy kiedyś jak z żartów A. Miał taką ciętą bystrość i dobry, wisielczy humor. I miał energię, na której wypadł na ten Zachód. Machał do mnie. Wrócił tu na chwilę, w odwiedziny. Rzucał się w oczy brak zębów. - Dentyści tam kosztują więcej niż moja wypłata – śmiał się. Pogardzał tamtymi tam. Pogardzał całym światem tam. Ale już nie miał wystarczającej energii, żeby wrócić tu i zacząć wszystko od początku. Całą zużył na szarpnięcie się tam. Ile razy w ciągu życia człowiek może całkowicie zmienić świat, w którym żyje? Od podstaw uczyć się reguł, drążyć sobie korytarze przeżycia, wydobywać się na jakąś powierzchnię i starać się lecieć wyżej? Największym gigantom, jakich poznałem, starczało na dwa. A. planował spróbować gdzieś dalej. Nie wracać, ale znaleźć inny, gdzieś jeszcze indziej. Więcej go nie widziałem. Ktoś mówił, że A. chyba nie żyje.
Z radością znajduję po latach, w sieci ludzi, którzy się gdzieś tam urządzili. Zajęło im to lata, żeby wyjść na prostą i jakoś jest. Jakoś wrośli. Jakoś dają radę. Są wśród nich i tacy, którzy ciągle pielęgnują obraz nas takich, jak wtedy. Tak jakby nasz grajdół dalej bym naszym poczciwym grajdołem i nic się tu nie zmieniło. Są wśród nich tacy, którzy pielęgnują ten obraz. Nie chcą się go pozbyć.
- Słuchaj, ja im zapłacę. Pokryję wszystkie koszty. Ile? Dwa tysiące dolarów? Żeby wystawili moją sztukę w jakimś porządnym teatrze. Pomóż mi to załatwić – przekonuje mnie znajomy, który od kilkudziesięciu lat mieszka w mitycznych Stanach Zjednoczonych. Próbuję mu tłumaczyć, ale się poddaję.
Z ciekawością w kawiarni na bielskim Rynku słucham, jak młodzi z dystansem mówią o Anglii, o tych biednych Stanach, o twardym życiu w Australii, o Norwegii, Szwecji. Z rozsądnym dystansem. Jak widzą i wiedzą to, czego nie widzieliśmy i nie wiedzieliśmy. Oni sto razy rozważą sprawę, zanim się zdecydują zmienić świat. Szacują straty i zyski. Realnie oceniają swoje perspektywy. Nie mają syndromu biednej kolonii, z której się patrzy na wspaniały świat. Potrafią wziąć pod uwagę, że tu jednak idzie w górę, a tam niekoniecznie i że może ta życiowa przygoda, której potrzebę czuje chyba każdy młody człowiek czeka nie tam, lecz tu.
A ci nasi, ci moi, którzy pojechali tam? Stali się odczarownikami. Tymi, którzy musieli odczarować świat, żeby następni mogli zobaczyć wyraźniej. Że świat jest tu. Nie wiedzieliśmy o tym wtedy. A może nie było go tak dobrze widać. A może się stał. Nie wiem. Ale teraz na pewno. Jest tu.