W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Śląska Wenus i uroda życia

Śląska Wenus i uroda życia

Zmotoryzowani narzekają na opóźnienia w podróży z powodu objazdów czy korków. Norma. Ci, którzy jeżdżą koleją, denerwują się, gdy pociąg opóźni się o kilkanaście minut. Kiedy natomiast stanie w szczerym polu na trzy-cztery godziny z powodu wypadku na torach (samobójcy mają ponoć ulubione miejsca na niektórych szlakach), unieruchomieni w oczekiwaniu na zakończenie czynności prokuratorskich pasażerowie popadają w prawdziwy popłoch. Nie z powodu dramatycznego zdarzenia, ale wskutek owej przymusowej nieruchomości. Nerwowy rytm życia łączymy dziś z tęsknotą do, przepraszam za wyrażenie, dobrostanu, do równowagi pomiędzy życiem i pracą, a – najogólniej – do zrównoważonego rozwoju. Jak było kiedyś? W pamiętnikach Sabiny z Gostkowskich Grzegorzewskiej (1856, wydane w 1888 roku) znaleźć można ciekawe informacje na ten temat, o tyle warte przypomnienia, że odnoszą się częściowo do szeroko pojętej naszej okolicy w drugiej dekadzie wieku pary i elektryczności.

Zaczyna się od pochwały kolei. „Niechaj ci, którzy dziś wyjechawszy o piątej po południu z Warszawy, na drugi dzień są w teatrze w Wiedniu, niezbyt się dziwią, gdy im powiem, że w owym czasie [około roku 1817] droga z Krakowa do Wiednia odbywała się swoimi końmi, bez żadnego przystanku w dniach siedmiu! Ta podróż za granicę w kilka osób nie była rzeczą tak łatwą do wykonania, jak obecnie, kiedy usłużne koleje żelazne z kilkudziesięciu, a nawet kilkuset mil zrobiły miły, wygodny i szybki spacer. Dziś na przystankach, czyli tak zwanych banhofach, na pięć minut, kwadrans, a najwięcej pół godziny wytchnienia, ma się miękkie i wygodne sofy, gorącą herbatę, dobrze sporządzone kotlety; w wagonie siedząc, tonie się w puchu i aksamicie, w zimie nogi spoczywają na wygodnej, ogrzanej wewnątrz posadzce, w lecie wentylatory odświeżają co chwila powietrze”. No cóż, były czasy…

Przed epoką kolei, pisze Grzegorzewska, „jeździło się z walizami, tłumokami, wlekło się cały Boży dzień na słonecznym skwarze, po piasku, kamieniach, lub się w błocie więzło, a na wytchnienie miało się karczmę, gdzie wszystkiego podróżnemu brakło, wyjąwszy [oprócz] przewiewów, szyb stłuczonych i połączonych zapachów piwa, wódki, trzechgroszowego tytoniu i stajni”. Jeżeli się jechało dyliżansem pocztowym „miało się wprawdzie kawę na pół z cykorią, z pływającym masłem, szumnie kożuszkiem przezwanym, i tygodniowe bułeczki na jajkach i mleku od usłużnej pani pocztmajstrowej kupione, ale na konie trzeba było na każdej stacji czekać godzin kilka, nim z pola przyszły i naprędce popasły”.

Pamiętnikarka zastrzega jednak, że te uwagi nie odnosiły się do podróży zagranicznych, za które uważano już opuszczenie granic Galicji. „Jakkolwiek nie było jeszcze dróg żelaznych – pisze – przecież można było jakąśkolwiek po zajazdach znaleźć wygodę. Wyjechawszy z Krakowa, już na Śląsku austriackim [Bielsko, Cieszyn i dalej…] wjechało się na murowany gościniec, wprawdzie kolejami [koleinami] na półćwierci łokcia w głąb przerżnięty, ale suchy i twardy, i co dwie i trzy mile natrafiało się na austerie [gospody], zwykle piętrowe, porządnie utrzymane”.

Ówczesną podróż do Wiednia odbywało się w swego rodzaju konwoju: „mieliśmy ogromną landarę i rzecz niezbędną w roku 1817, brykę pod kucharza i pannę służącą”. Landara – czterokołowa, ciężka kareta podróżna – mieściła cztery osoby siedzące naprzeciwko siebie. Bryka mogła być też całkiem spora, również czterokołowa, bo oprócz dwójki pasażerów służyła do transportu zapasów.

„W miarę jednak, jak się zbliżaliśmy do Wiednia, kucharz własny był już zbyteczny, gdyż właściciele gospód mieli pretensję karmić nas swoimi tłustymi rosołami, chudą sztuką mięsa i oblewanym pieczystym. Jedynie wolno było mieć swoją kawę (herbatę dopiero co zaczynano używać po liczniejszych zebraniach, były już np. «herbaty tańcujące») i to pod warunkiem, aby dobrze ochrzczoną kupować śmietankę” – notuje pani Sabina Grzegorzewska, dodając, że bardzo w swej sztuce biegły, aczkolwiek „bez pretensji do artyzmu”, kucharz Wałecki, „w dość kwaśnym humorze z Krakowa wyjeżdżał, bo przewidywał, że dla oszczędności w podróży będzie musiał czynić służbę lokaja, pomału wszakże nawykał i do swego położenia i do niemieckich zwyczajów, a nawet był bardzo zadowolony: bo nie tylko nie gotował, ale jemu samemu podawano jedzenie na stole nakrytym, i w dodatku do każdego obiadu pół butelki wina, wprawdzie austriackiego, które mówiąc nawiasem, półgębkiem i tylko przez «ambicję» popijał, w przekonaniu, że polska wódka lepsza”.

Grzegorzewska miała prawdziwy talent reporterski, o czym świadczy również następująca scenka z postoju w Ołomuńcu. „Gdyśmy stali przed hotelem w rynku, piękna Ślązaczka, mająca na głowie aksamitną czarną czapeczkę galonkiem obszytą, z tyłu spadającą, ubrana w kusą czerwoną spódnicę i niebieskie pończochy, prześliczna czarnobrewa, częstowała nas pomarańczami, które moja matka kupując, pochwaliła jej nadzwyczajną urodę. Śląska Wenus, słysząc te pochlebne wyrazy, naiwnie się odezwała, że wie, że jest ładna, bo cesarz austriacki, przejeżdżając przez Ołomuniec, to samo jej powiedział, a nadto kupił od niej duży kosz pomarańcz i za każdą dał jej po pięć czerwieńców (dukatów). Mówiąc to, ani się uśmiechnęła, ani zaczerwieniła, jak gdyby była powiedziała rzecz najprostszą w świecie. Ta obojętność na tak powszechnie upragnioną zaletę, jak uroda, wszystkim się obecnym podobała; Ślązaczka odeszła z próżnym koszykiem, kieszenie mając obładowane cukierkami i ciastkami, które, jak powiadała, bardzo jej smakowały”.

Przeczytajmy jeszcze obszerny przypis autorki, zawierający dwie obserwacje kulinarno-obyczajowe:

„Na początku bieżącego stulecia komfort w jedzeniu nie był tak ogólny jak dzisiaj, nie rujnowano się na jedzenie, była serdeczna gościnność i obfitość na stołach, ale nie było przymusu, ostentacji, a zatem emulacji [czyli współzawodnictwa, rywalizacji] i zbytkownych wydatków. Dawniej przyjmowano i karmiono bez przestanku, dziś się daje trufle i szampańskie fabrykowane wino, herbatę z cytryną i ciasteczkami, jakoby dla diety i strawności. Dawniej nie znano prawie francuskiej kuchni – jedynie w zamożniejszych domach był kucharz Francuz i cukiernik Włoch, i to nie zawsze. Do takich oddawano wiejskich naszych chłopaków na naukę, stąd niektóre francuskie potrawy, jak zupy rumiane «Julienne» z jajami, żółwiowe we francuskim cieście, majonezy, czyli hord’oevry [!], ryby na zimno (an bleu), drobię w cieście smażone i tym podobne dawniej nieznane potrawy, dziś w polskich kuchniach stały się pospolitymi. Dawnymi czasy, każda panna idąca za mąż miała przydane sobie do wyprawy dwie postacie nieodzowne do składu jej nowego zarządu: pannę służącą, którą wyprawną nazywano, i kuchcika, jako zawiązek oczekiwanej w przyszłości gastronomicznej posługi. Starościna Olszańska, idąc za tym wiekami uświęconym zwyczajem, chowała takiego kuchcika dla każdej z córek swoich. Takim wyprawnym kuchcikiem mojej matki był Maciuś, który po czterdziestu przeszło leciech wysługi, przeszedłszy trzy generacje w naszej rodzinie, umarł na łaskawym chlebie u mojego brata. Pan Maciej, jakkolwiek doszedł do wieku podeszłego, nie mógł się nigdy doczekać godności profesorskiej w swoim fachu; był zawsze kuchcikiem, co widocznie dowodzi, że każda specjalność pewnych wyłącznych potrzebuje zdolności. Gdy kucharza naszego Wałeckiego zastępował, często dawał pulpety z zupą, zamiast zupę z pulpetami, a jego artyzm ograniczał się na [!] huzarskiej pieczeni, andrutach z maszynki, kruchym cieście ze śmietaną i białej doskonałej sztuce mięsa. Okropny był jego koniec, bo skończył na wariacji, co zbija trochę zdanie, jakoby wielkie inteligencje jedynie tej chorobie ulegały”.

Wszystkim czytelnikom, którzy zatęsknili do owych starych dobrych czasów, zalecałbym jednak sprawdzenie własnego drzewa genealogicznego. I przeczytanie, dla równowagi, Chłopek Joanny Kuciel-Frydryszak – opowieści o NASZYCH babkach.

 

PS. Cytaty z Pamiętników Sabiny z Gostkowskich Grzegorzewskiej (Warszawa 1888) podaję w uwspółcześnionej pisowni, w nawiasach kwadratowych umieszczam drobne wyjaśnienia i komentarze.

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart