Ilekroć w materiałach promocyjnych Bielska-Białej czytam o tym, że miasto (jego bielską część) nazywano „małym Wiedniem”, co sugeruje, że dzisiaj powinniśmy być z tego dumni (co uważam za bzdurę), mam ochotę powiedzieć, że „odbezpieczam rewolwer”. I pewnie bym tak mówił, gdyby nie dwie okoliczności.
Pierwsza okoliczność to złe pochodzenie tego powiedzenia. Sformułowanie „kiedy słyszę…, odbezpieczam…” jest kryptocytatem ze zdania „Kiedy słyszę słowo kultura, odbezpieczam pistolet” tradycyjnie przypisywanego Goebbelsowi (niekiedy też Himmlerowi lub Göringowi), a w istocie pochodzącego z dramatu Schlageter hitlerowskiego dramatopisarza Hansa Johsta, nazwanego „pierwszą sztuką niemieckiej rewolucji” i umieszczonego w zestawie lektur szkolnych w czasach III Rzeszy (prapremiera w Pruskim Teatrze Państwowym w Berlinie 20 kwietnia 1933, w urodziny Hitlera). Sztuka dotyczyła Alberta Schlagetera, niemieckiego bojówkarza nacjonalistycznego, w pierwszych latach po I wojnie światowej aktywnego w zdobywających niepodległość krajach bałtyckich, w rewolucyjnym Zagłębiu Ruhry. Schlageter zapisał też czarną kartę w czasie powstań śląskich (mord na ks. Augustynie Strzybnym w Modzurowie k. Raciborza, masakra w Strzebniowie k. Gogolina), potem działał też w Gdańsku. W 1923 został ujęty przez Francuzów okupujących wraz z Belgami Zagłębie Ruhry z powodu niepłacenia przez Niemcy reparacji i skazany na śmierć za niszczenie linii kolejowych. Propaganda niemieckich nacjonalistów, a później narodowych socjalistów, uczyniła z niego bohatera narodowego – stąd wojenna kariera biograficznej sztuki Johsta.
Drugi powód jest trywialny i osobisty. Po prostu nie wiem, jak się odbezpiecza rewolwer. Widziałem na filmach, ale nic więcej. Co prawda na studiach odbyłem szkolenie wojskowe, ale że było to w roku akademickim 1987/88, na zajęciach nie dotknęliśmy żadnego pistoletu, ani kałacha (zdaje się, że władze bały się dawać ówczesnym studentom broń do ręki). A kiedy przydzielano nas na szkolenie do zielonych garnizonów, zostałem zdyskwalifikowany. Nie ze względu na cherlawość, krótki wzrok, ewentualne płaskostopie czy załatwione „żółte papiery”. Przeciwnie. Chodziło o sytuację rodzinną – miałem już dzieci. Trójkę. Było tak, że złożyłem stosowne podanie i w odpowiednim terminie z niepokojem udałem się do studium wojskowego naszej uczelni. Stawało się przed obliczem pana pułkownika, któremu towarzyszyła sekretarka. Czekając na swoją kolej, słyszałem od kolegów wychodzących z sali, w której urzędowała ta dwuosobowa komisja, w jakich to malowniczych rejonach ludowej ojczyzny spędzą wakacje życia. Napięcie narastało. Wreszcie wchodzę. – Ja tu składałem takie podanie – mówię nieśmiało, bo choć stały za mną paragrafy, można było spodziewać się wszystkiego. Sekretarka odszukała papierek, podała oficerowi. Dalekowzroczny pułkownik (nazwisko pamiętam!) odsunął pismo od oczu tak daleko, jak tylko mu pozwalała długość rąk. W tej groteskowo-hieratycznej pozie chwila lektury. Proces myślowy. Wreszcie werdykt: – Rezerwa. I komentarz: – Dzieciorobów w wojsku nie potrzebujemy. Jakiś czas później jedna z córek, będąca wtedy na etapie rysowania głowonogów, dorwała się do długopisu i mojej książeczki wojskowej, by potwierdzić decyzję pułkownika i wpisany tam stopień starszego szeregowca rezerwy swoimi hieroglifami.
Odrzucony przez armię z powodu dziecioróbstwa staram się lojalnie unikać militarnej terminologii, nawet wówczas, gdy byłaby przydatna. Jak wtedy, gdy czytam głodne kawałki o Bielsku jako „małym Wiedniu”. Dlaczego ci to nie pasuje, Wiedeń piękne miasto – ktoś zapyta.
Po pierwsze odbieram to jako wyraz głęboko prowincjonalnej potrzeby „podpięcia się” pod jakąś metropolię. Przecież podobieństwo obydwu miast jest zerowe. W centrum Bielska dominuje architektura historyzmu, jest takich budowli pełno w Wiedniu, ale też przecież w dziesiątkach innych miast Europy, nie tylko Środkowo-Wschodniej. Dziewiętnastowieczna „wielkomiejskość” naszego miasta to, umówmy się, dwie-trzy ulice na krzyż w centrum, otoczone dymiącymi kominami fabryk. To zdecydowanie nie jest krajobraz wiedeński. Że nie wspomnę o bliskości gór, której wiedeńczycy mogą nam tylko zazdrościć.
Małgorzata Kozłowska, krakowianka po studiach aktorskich w Łodzi, opowiadała, że gdy w 1969 przyjechała do Bielska, by się zaangażować do Teatru Polskiego, po drodze z dworca do teatru odniosła wrażenie, że weszła na plan jakiegoś filmu kostiumowego: wielkomiejskie kamienice przy głównej ulicy, jakby za duże, niepasujące do reszty miasta…
Z tym „małym Wiedniem” jest tak jak z mówieniem, że teatr w Bielsku jest miniaturą teatru im. Słowackiego w Krakowie, tyle że niemiecki teatr u stóp bielskiego zamku pracował pełną parą od ponad pół roku, kiedy w Krakowie kładziono dopiero kamień węgielny i zabierano się za rozbiórkę kościoła św. Ducha, na miejscu którego zbudowano tamtejszy gmach teatralny, otwarty niemal dokładnie trzy lata po bielskim. A dziesięć lat po gmachu krakowskim otwarto Teatr Wielki we Lwowie. Wszystkie trzy architektonicznie są podobne, ale szukanie wzorów jest tu zajęciem dość jałowym, bo w tamtym czasie był to pewien standard czy moda w całej Europie.
Odwracając wzrok na zachód, zobaczymy w Ostrawie teatr zbudowany w 1907, pierwszy na ziemiach dawnej Czechosłowacji gmach, w którym użyto żelbetonu, ale z zewnątrz – neobarokowa miniatura czy spuchnięta wersja niemieckiego teatru w Bielsku, albo polskich w Krakowie albo Lwowie. Można przekonać się o tym na dawnych pocztówkach, teatr został bowiem uszkodzony w amerykańskim nalocie na kompleks hutniczo-górniczy Vitkovice (największy w Republice Czeskiej, dziś przekształcony w imponujące centrum kulturalne) oraz centrum Morawskiej Ostrawy 29 sierpnia 1944 i odbudowany w nowym stylu. Z Bielskiem dawny gmach teatru ostrawskiego łączy i to, że jego kurtyna powstała, jak bielska, w wiedeńskim warsztacie Kautsky’ego i Rottonary, tyle że projektantem ostrawskiej był lokalny malarz Hans Ruppert i przedstawiała alegorię pracy, handlu i sztuki w postaci siedzącego górnika spoglądającego w dół na Morawską Ostrawę. Niestety, nie zachowała się do naszych czasów. W tym łańcuchu podobieństw wyróżnia się gmach teatru w Cieszynie (1910, przeznaczony pierwotnie, jak bielski i ostrawski, na niemieckie przedstawienia), już o wiele spokojniejszy w zdobieniach fasady i wnętrza niż tamte budynki, bo… moda się zmieniła.
Cieszyn… okazuje się, że to też mały Wiedeń! Prawdę mówiąc, nigdy nie słyszałem tego określenia od znajomych cieszyniaków, ale wiedzą, żem z Bielska-Białej, więc może kieruje nimi litość dla bielskich aspiracji. Ale w 2011 powstało na temat Cieszyna jako Wiednia nawet opracowanie naukowe, nagrodzone w 2012 jako najlepsza praca magisterska z dziedziny socjologii w Polsce. Jej autor, Wojciech Święs, przypomniał wyniki tych badań w artykule opublikowanym w „Kalendarzu Cieszyńskim” 2024, nie będę streszczał – przeczytajcie koniecznie. Jako miasto przez stulecia najważniejsze dla regionu, Cieszyn ma do miana małego Wiednia zdecydowanie silniejsze prawo – jeśli oczywiście mieszkańcom taki prowincjonalizm ciągle pasuje. Swoją drogą ciekawe, ile jeszcze miast dawnej monarchii Habsburgów przyznaje się do miana mini- czy mikro-Wiednia…
Możliwe zresztą, że używanie w Cieszynie tego określenia to jednak import z Bielska, z języka tutejszych nacjonalistów niemieckich? Zauważmy, że to porównanie do metropolii ewoluowało z biegiem lat. „Mały Wiedeń” stał się „małym Berlinem” i siedzibą najaktywniejszej pronazistowskiej organizacji Niemców w Polsce międzywojennej – założonej w 1930 Jungdeutsche Partei in Polen. Ta zmiana punktu odniesienia zaczęła się wiele lat wcześniej. Pamiętam z lektury „Gwiazdki Cieszyńskiej”, że około 1871 pojawiło się na tych łamach doniesienie, że w Bielsku odbyło się zebranie prominentnych Niemców. Autor notatki zwracał uwagę, że zebrani odśpiewali wszechniemiecką pieśń Die Wacht am Rhein (Straż na Renie), a nie jakąś K.u.K.-patriotyczną piosenkę o Dunaju. Czy już w tej notce pojawia się obserwacja, że mały Wiedeń zmienia się w mały Berlin – nie jestem pewien, muszę odszukać ten numer „Gwiazdki…”.
Może oddajmy bzdurzenie o „małym Wiedniu” i kult cesarza Franza-Josepha Cieszynowi? Za to byłoby dobrze zaznaczyć pamięć o mówiących po niemiecku mieszkańcach miasta przez dodanie do tablic informacji turystycznej obok angielskich – napisów w języku Grillparzera i Schnitzlera.