Kilka tygodni temu dopadło mnie coś o czym sam nieraz pisałem, przed czym przestrzegałem. A mimo wszystko sam stałem się ofiarą własnej niepamięci, zabiegania, skupienia na pozornie tylko ważnych rzeczach i ludziach.
Wracałem ze Skoczowa do Bielska i będąc gdzieś na wysokości Jaworza, postanowiłem zadzwonić do mieszkającego tam mojego starego przyjaciela, dobrego ducha, kogoś kto niewątpliwie kiedyś przyczynił się do tego, że wciąż jeszcze chodzę po tym świecie. Powiedzieć o Jacku, że był moim lekarzem to powiedzieć nic. Jacek był moim lekarzem nie tylko od tego co boli, ale bardziej od tego, czego nie widać, a co sprawia, że powoli nasz organizm choruje. Jedni nazywają to duszą, inni psychą, a jeszcze inni sercem. Zawsze, kiedy coś w mojej „maszynie” wysiadało, i przychodziłem do niego po pomoc, słyszałem ten sam tekst: Ty wiesz, że ja Cię nie leczę, tylko likwiduję skutki uboczne Twojego nieodpowiedniego życia. Po moim wyjeździe z Bielska-Białej, nasze kontakty i spotkania stały się sporadyczne. Obaj sobie przy każdej rozmowie wmawialiśmy, że w końcu to nadrobimy, tylko będziemy mieć więcej czasu.
Po paru próbach dodzwonienia, uznałem, że w takim razie kawa z Jackiem jeszcze poczeka. Po kilku godzinach zobaczyłem, że dzwoni. Ku memu zaskoczeniu po drugiej stronie usłyszałem głos Ewy, żony Jacka: Dzwoniłeś do Jacka? Pewnie nic nie wiesz? Jacek od roku nie żyje.
Ta wiadomość spadła na mnie jak piorun z jasnego nieba. Smutek, żal, wściekłość na samego siebie, na los. Cholerny świat - znów mnie to dopadło.
Przypomniała mi się wtedy opowieść o mnie samym, którą napisałem po odejściu nagłym i szybkim moich rodziców. Wówczas pisałem to jako czyjąś zasłyszaną historię, bo wciąż nie miałem odwagi napisać w tytule, że to moje i że tak bardzo żałuję.
Codziennie przejeżdżał obok ich domu. Swój kupił z myślą o nich, żeby być blisko, żeby przybiec jak będą w potrzebie, zatrzymać się na herbatę, wysłuchać, posiedzieć razem, a niekiedy tylko pomilczeć. Żeby mogli nacieszyć się słuchaniem jego opowieści o ich wnukach, o tym jakie robią postępy, jakich nowych słów się nauczyli, czym go zadziwili i zaskoczyli.
Każdego wieczoru kiedy mijał swój dom rodzinny, patrzył w palące się w oknie światła i solennie sobie przyrzekał, że już jutro na pewno się zatrzyma i wpadnie na chwilę. „Dzisiaj jednak jest już zmęczony” – mówił sobie w duchu, ma jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, przeczytania, przecież Oni wiedzą, że mogą na niego liczyć, że jest blisko.
Od ich śmierci minęło już kilka tygodni. Za każdym razem kiedy przejeżdża obok swojego domu na próżno szuka oświetlonych okien, poruszających się za firankami postaci, które tak bardzo kochał, ale dopiero teraz do niego dotarło, że nie będzie już miał okazji żeby im to powiedzieć, a te które miał zmarnował. Teraz to już przeszłość, wspomnienie, smutek duszy.
Jak to się dzieje, że tak bezpowrotnie marnujemy dawane nam chwile, nie tylko na wspólne przebywanie z naszymi bliskimi, ale też na mówienie im o naszych uczuciach, emocjach, miłości – o tym jak bardzo ich kochamy.
Czy możemy to odwrócić, naprawić, odczarować?
Kiedy? Mała Zosia, która dzisiaj dziesiątki razy mówi kocham Cię, staje się dużą Zosią i zapomina o tym, że istnieje taka magia przypisana człowiekowi, że może nie tylko zamanifestować swoje uczucia ale i wyrazić je słowami, a przede wszystkim nadal odwzajemniać.
Martin Buber używa w odniesieniu do naszej egzystencji takiego pojęcia: Zadomowienie. Człowiek może się zadomowić tylko w przestrzeni drugiego, nie może zadomowić się w samotności. Skoro to wiemy to dlaczego tak głupio i bezpowrotnie marnujemy nasz wspólny czas, przesuwamy nasze spotkania, rozmowy. Nie celebrujemy naszych przyjaźni, tylko gdzieś na chwilę w biegu, krzyczymy: co słychać? jak leci? co u Ciebie? Takie trochę słowa klucze, które w rzeczywistości niewiele znaczą. Bo na więcej, na chwilę przy kawie czy herbacie, uścisk dłoni, spotkanie, które będzie trwało dłużej, bez pośpiechu, żeby mieć okazję, popatrzyć na siebie tak jak dawniej, dostrzec zmarszczki, siwiejące włosy, przypomnieć sobie barwę głosu, pocieszyć się swoim towarzystwem – często nie znajdujemy czasu.
We Wszystkich Świętych znów się spotkamy
Za kilka dni tłumnie wyruszymy na cmentarze, przyniesiemy kwiaty, zapalimy znicze. Na chwilę staniemy się świadkami prawdy, która na co dzień gdzieś nam umyka: że chwile które mamy do dyspozycji, przemijają rzeczywiście szybko, że z każdym rokiem coraz więcej naszych przyjaciół, znajomych już z nami nie pogada, nie obejrzy meczu, nie pójdzie na wspólny koncert. Z nimi już się po tej stronie nie spotkamy. Ale przecież wciąż jeszcze są wszyscy Ci, którzy czekają, których nasz widok, rozmowa, spotkanie ucieszą. To taki wyjątkowy bonus od losu.
Póki telefon jeszcze dzwoni, i słychać znajomy głos pod drugiej stronie….