Pesymista lub optymista – to takie pojęcia wytrychy, często otwierające towarzyskie rozmowy, jakieś żarty przy urzędniku czy nawet czasem element flirtu. „A, bo ja taki już optymista…”, co ma usprawiedliwić po prostu potrzebę bez uzasadnienia.
Ale czy zastanawialiście się Państwo nad gradacją tego stosunku do szans oferowanych przez otaczający świat? Można na przykład wskazać hierarchię ocen wykonania jakiegoś zadania i na jej przykładzie próbować tworzyć skalę. Na przykład, idąc od góry:
- sam bym tego lepiej nie zrobił
- świetnie
- lepiej niż zakładałem
- dobrze
- O.K.
- może być
- musi wystarczyć
- myślałem, że będzie lepiej
- lepiej się nie da?
- tak jakoś…
- czegoś tu jeszcze brakuje
- no cóż…
- chyba trzeba będzie poprawić
- koniecznie trzeba poprawić
- co to jest?!
- [ocenzurowano]
Oczywiście pomiędzy stanem najwyższego zachwytu, a skrajnym zdenerwowaniem nie ma odcieni, które pozwalają wskazać optymistę i pesymistę, ale pomiędzy np. takim „świetnie” a „może być” już tak. Bo taki optymista ocenia lepiej niż ma to miejsce w rzeczywistości, natomiast pesymista na odwrót. I jeżeli taki X ocenia to samo wykonanie zadania na „tak jakoś…”, a taki Y na „lepiej niż zakładałem”, no to wiadomo, kogo z nich ciągnie w którą stronę. W każdym razie lepiej mieć za szefa optymistę.
Do tego jeszcze dochodzi biegun emocji, bo optymistą w zasadzie można być tylko wtedy jak – w najlepszym przypadku – nie jest najlepiej. Jak jest już źle, to tym bardziej można być optymistą, zaś jak jest dobrze, to raczej nie, niektórzy mogą patrzeć na nas wtedy z pewną obawą. Natomiast pesymistą można być zawsze, co daje wielką przewagę takiej postawie. Pesymistą na pewno można być, jak jest dobrze, a nawet bardzo dobrze, bo przecież nic nie trwa wiecznie. Jak jest tak sobie, to pesymistą można być tym bardziej, bo wiadomo, zgodnie z prawem Murphy’ego, jeżeli może być źle, to będzie na pewno. A kiedy jest naprawdę źle, to pesymista czuje się już jak ryba w wodzie, bo oprócz tego, że może zanurzyć się po szyję w czarnym pesymizmie, może również czerpać nieukrywaną satysfakcję z „a nie mówiłem”.
Bo tak generalnie pesymista ma lepiej. Jeszcze taki ze smutnym wzrokiem, w typie Słowackiego, wzdychający nad marnością tego świata pasuje do większości środowisk, niezależnie od wieku. W niektórych nawet będzie to uznane za wartość dodaną. Jego pesymizm oznacza, że ma wiedzę dla innych niedostępną. A optymista? No cóż, chociaż to właśnie dzięki optymistom świat jakoś posuwa się do przodu (przynajmniej czasem), bo oni wierzą, że ma to sens, często optymizm jest mylony ze zwykłą głupotą, która przecież niczego zbudować raczej nie potrafi.
Oczywiście tacy zadeklarowani, 100-procentowi optymiści w przyrodzie nie występują, podobnie jak ich przeciwieństwa. Zbyt dużo zależy od kontekstu, nastroju czy chociażby pogody za oknem. Nasz stosunek do rzeczywistości jest wynikiem bardzo wielu zmiennych, wśród których nie tylko optymistyczny czy pesymistyczny charakter się liczy. Perspektywa zwykłej wizyty u lekarza z wielu potrafi uczynić zadeklarowanego pesymistę, a dla odmiany taki stan zakochania, zwłaszcza we wczesnej swojej fazie, to prawdziwie niewyczerpana krynica optymizmu przecież. Czyli w zasadzie można być tak bardziej optymistą albo bardziej pesymistą, albo też kimś w tym zakresie nieokreślonym, kto jest taki albo taki, w zależności od tego, którą nogą dziś wstał.
I tyle… „musi wystarczyć”.