Wystartowała, choć trochę kazała na siebie czekać. Byli tacy, którzy za nią tęsknili. Byli i są tacy, którym jest zupełnie obojętna, nie zwracają nań uwagi. Za nami pierwsza kolejka PKO BP Ekstraklasy, najwyższej klasy rozgrywkowej w Polsce.
Od lat wywołuje skrajne emocje. Jedni dostrzegają w niej nieudolność, przepłacanych zagranicznych piłkarzy (zwanych nawet „szrotem”) albo trenerską karuzelę, która nie chce przestać się kręcić. Inni postrzegają ją inaczej. Widzą w niej źródło pasji, kibicowskiego zaangażowania, jakiego próżno szukać w innych miejscach Europy czy nawet świata. Zwracają uwagę, jak dobrze medialnie opakowana jest ta nasza rodzima liga (słyszałem określenie „gówno w złotym papierku” - nie zgadzam się z nim). No i stadiony, niegdyś szare relikty lat minionych, dziś – nowoczesne areny, których może zazdrościć nam Europa (zobaczcie włoskie obiekty). Jak to więc jest z tą naszą Ekstraklasą? Traktować ją poważnie czy z dozą dystansu i uśmiechu. Prawda – jak to zazwyczaj bywa – leży gdzieś pośrodku. Albo inaczej – lawiruje między paradoksem a zdrowym rozsądkiem.
Sezon za sezonem, runda za rundą, wierni kibice śledzą ten sam spektakl. Drużyny zmieniają trenerów częściej niż przeciętny Polak zmienia dostawcę internetu. W jednym miesiącu słyszymy o ambitnych projektach i pięcioletnich planach, by w kolejnym prezes, rozkładając ręce, mówił o „planie naprawczym”, „tworzeniu innej wizji” albo „nowym otwarciu”. Oczywiście są kluby, z których można brać przykład. Legia Warszawa zatrudniła Marka Śledzia, speca od szkolenia młodzieży i – zobaczycie – że będzie ogrywała i sprzedawała swoich wychowanków częściej niż dotychczas. Raków czy Jagiellonia też podążają w dobrym kierunku. Ale są i takie, które – pod wpływem wyniku sportowego – schodzą z obranej ścieżki. Mają problemy, z których na tym poziomie nie będą w stanie się wykaraskać (Lechia Gdańsk).
Na boisku też bywa różnie. Już pierwsza kolejka 2025 roku pełna była skrajności. Z jednej strony ładne bramki czy akcje, choćby gol Afonso Sousy, rajd Kamila Grosickiego (zakończony bramką) czy świetna zespołowa akcja Jagiellonii Białystok. Z drugiej: wpadki bramkarzy, choćby Rafała Leszczyńskiego (któremu obrońca mógł lepiej podać piłkę, w myśl starej zasady „bramkarzowi nie graj w światło bramki”) albo pudło Mbaye Ndiaye... z dwóch metrów, na pustą! No cóż, taki już jej urok. Tej naszej Ekstraklasy...
Czasami oglądamy mecze, które przypominają taktyczne szachy, ale równie często są to partie warcabów, w których nikt nie wie, do czego dąży. I wtedy drużyny grają bez hamulca. Cios za cios. A kibicowskie oko, gdyby tylko mogło, to nie mrugałoby z zachwytu. Jeden weekend daje nam niesamowite widowiska, okraszone wieloma golami i dramaturgią na miarę dobrego thrillera, by już tydzień później... raczyć nas przeciągającą się, bezbarwną grą w środku pola. I wynikami 0:0 albo 1:0...
I tu wchodzi kibic. Niezrażony. Cierpliwy. Oddany. Polskie stadiony, nawet jeśli nie wypełnione po brzegi, wciąż pulsują emocjami. To właśnie w tej lidze kibicowskie oprawy potrafią być bardziej ekscytujące niż same spotkania. Po ostatniej kolejce o jednym z transparentów znów było głośno – tym razem „Legioniści” odnieśli się do wystąpienia Barbary Nowackiej przy okazji 80. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz. Przekaz niósł się w sieci.
A może właśnie to jest esencja tej naszej Ekstraklasy? Może nie potrzebujemy ligi perfekcyjnej, w której grają idealnie wyszkolone roboty o kondycji maratończyków i szybkości jamajskiego mistrza, Bolta? Może wystarczy nam teatr, w którym jest miejsce i czas na improwizację? W którym ktoś ma farta albo o czymś decyduje suma przypadków. Czy nie o to chodzi w futbolu? O nieprzewidywalność połączoną z emocjami?
Może więc ta nasza Ekstraklasa faktycznie jest najpiękniejszą ligą świata? I za to ją kochamy...