W zasadzie zawsze jakaś książka jest obok nas. Może to być ukryta w niej opowieść, którą sami musimy wydobyć, ale może też być po prostu przedmiot. Problem w tym, że tych książek chyba jest coraz mniej, a na pewno drukują się – poza bardzo nielicznymi wyjątkami – w coraz mniejszych nakładach.
Jeszcze całkiem niedawno, jakieś 40 lat temu, aby wydrukować książkę czy gazetę, niezbędny był – patrząc z dzisiejszej perspektywy – ogromny nakład pracy. Oczywiście cały proces produkcji był zmechanizowany, maszyny pozwalały drukować w dużych nakładach, ale dopiero upowszechnienie komputerów całkowicie zrewolucjonizowało świat tekstów do druku, który wcześniej był wyjątkowy, a dostęp do jego tajemnic mieli tylko nieliczni. Pamiętam początki tej rewolucji, jeszcze w połowie lat 90. zeszłego stulecia, gdy przygotowywałem do druku numery pewnego miesięcznika. Polegało to na tym, że stronę układałem w programie komputerowym, a następnie drukowałem na drukarce laserowej, która gwarantowała odpowiednią jakość. Te strony jechały później do drukarni, gdzie przygotowywano z nich matryce do druku. Co ciekawe, w miejscach na stronach, gdzie miały być zdjęcia, pozostawiałem ramki, a zdjęcia w oryginale dołączałem do wydruków. Drukarnia sama sobie je skanowała i wstawiała w procesie druku. Oczywiście o kolorze można było przy takich rozwiązaniach tylko pomarzyć. Prawdziwa hybryda starych i nowych możliwości.
A później pojawiły się wymienne dyski twarde, co oznaczało ogromny krok naprzód. Do drukarni, jechało się z takim dyskiem, tam kopiowali złożony numer i już. Teraz w zasadzie wszystko załatwia się przez Internet. Obecnie na brak drukarni, gdzie postęp w ostatnich kilkudziesięciu latach jest równie spektakularny, narzekać też nie można. W zasadzie dzisiaj wydrukowanie książki zależy jedynie od chęci i możliwości finansowych. Tylko… no właśnie, czy jest dla kogo drukować?
Ci, którzy dorastali w latach 90. i wcześniej, na pewno znają to uczucie żalu za uciekającym czasem, bo trzeba książkę zamknąć i odłożyć na półkę do następnego dnia. Książka towarzyszyła wtedy ludziom wszędzie; po południu, przed snem, na wczasach, w pociągu i autobusie… Jeszcze w latach 80., kiedy był totalny deficyt wszystkiego, dotyczył on też książek. Wielu pamięta pewnie ten uśmiech szczęścia po wykupieniu subskrypcji na Dostojewskiego, Słowackiego czy nawet koszmarnie wydanego Stachurę. Później książki te trafiały na domowe regały. Fakt, nie zawsze były czytane, ale był to niewątpliwie element, do którego sporo osób dążyło. W każdym razie książka była wówczas towarem pożądanym, chociaż czasem dość wybiórczo. Pamiętam na przykład, że w Krakowie wydawnictwa słownikowe były nie do zdobycia, za to w każdej księgarni zalegał Kraszewski, a w mniejszych miejscowościach było akurat na odwrót.
W 2022 r. 23,7 proc. Polaków przeczytało chociaż jedną książkę. Oznacza to, że w 2022 r. 76,3 proc. naszych rodaków żadnej książki nie przeczytało. Czy jest się czym martwić? Niektórzy pewnie powiedzą, że te książki czytane w autobusach czy w kolejce do lekarza zastąpiły dzisiaj smartfony. Ale przecież tylko nieliczni w tych smartfonach coś czytają. Generalnie ten odwrót od książek oznacza odejście od czytania w ogóle. Nie wiem, czy Wy również, ale mnie osobiście bardzo denerwuje, gdy ktoś zakłada, że wolę oglądać niż czytać i próbuje mi w zwykłych wiadomościach, takich typu prasowego, wciskać na wszelkie sposoby jakieś filmy. Przykłady ucieczki naszego świata od słowa w kierunku obrazów spotykamy wszędzie. Tylko czy to dlatego, że nie czytamy, czy też nie czytamy dlatego, bo oferuje się nam przede wszystkim obrazy. A może jest to efekt czegoś jeszcze szerszego. Ostatnio wyczytałem gdzieś, że obecna edukacja stała się kursem przygotowawczym do kariery, porzucając zupełnie swój oświeceniowy charakter. Może to?
A książki mamy dzisiaj piękne, trwałe, na doskonałym papierze. Tylko czytelników jakby mniej…