Tak się składa, że od kilkunastu lat jeżdżę do Lublina robić teatr. W Centrum Kultury, w Teatrze Osterwy, w Teatroterapii Lubelskiej. Z ciekawością śledziłem starania Lublina i Bielska-Białej o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury i w drodze z jednego miasta do drugiego myślałem czasem troszeczkę, co jest podobne, a co inne. I z tych porównań na prowadzenie wybija się zdecydowanie jedna, niezwykle istotna rzecz. Mianowicie Lublin posiada środowisko kulturalno-artystyczne, którego w Bielsku-Białej nie ma. Mamy ludzi kultury i artystów, ale nie mamy ani śladu środowiska. Każdy jest sam. Ewentualnie z kolegami i koleżankami z instytucji, w której pracuje, albo ze znajomymi ze stowarzyszenia, w którym działa. Te małe grupki i ci swobodni jeźdźcy nie mają punktów wspólnych i praktycznie niewiele o sobie nawzajem wiedzą, albo i dosłownie nic. Samotne wyspy.
Chcę zaznaczyć, że nie chodzi mi o krytykowanie, ale o obserwację. Truizmem jest, że kulturę tworzą ludzie. O tych ludziach lubi się w naszym mieście mówić. Miasto tworzą ludzie, stan dobra to ludzie etc. Mówi się, znaczy zauważa się, że dobrze by było, gdyby tak było. Myślenie życzeniowe. Ale to życzenie się u nas nie ziszcza. Nie działa. Nie ma.
Kiedy przyjeżdżam do Lublina, idę do Centrum Kultury. To Centrum Kultury działa zupełnie inaczej niż u nas. Ma kompletnie inną filozofię działania. Bielskie Centrum Kultury to głównie miejska agencja impresaryjna. Zaprasza się gwiazdy skądś, objazdowe spektakle produkowane przez agencje produkujące spektakle, koncerty. No wiadomo, to jest potrzebne. Jest na to publiczność, spoko. No ale żadne centrum czegokolwiek to nie jest. Ma taką nazwę, ok, nie czepiam się.
W Lublinie idę do Centrum Kultury, bo wiem, że tam wszystkich spotkam. No wiadomo, nie wszystkich naraz, różnie. Ale jednak wystarczy usiąść na wirydarzu, albo wewnątrz w kawiarni i poczekać. Przyjdą i będą gadać, co jest tak, co jest nie tak, jak to w środowisku, co u kogo słychać, co się gdzie dzieje itp. Aktorzy, artyści wizualni, muzycy, tancerze, no wszyscy tam się pojawiają i wymieniają się informacjami, poglądami, czy też po prostu przebywają lub przemykają, różnie.
W lubelskim Centrum Kultury działa kilka bardzo dobrych teatrów, niezwykła księgarnia, znakomite kino, sale wystawowe, kabaret, zajęcia dla ludzi. No ciągle tam się coś dzieje. A dyrektorują mu ludzie bardzo dobrze znani w środowisku, i w Polsce. Wcześniej przez lata – Janusz Opryński, jeden z ważniejszych twórców teatralnych w Polsce, teraz Rafał Koziński, też artysta, postać niewątpliwie charyzmatyczna, ale w sumie akurat nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że w środowisku kulturalnym lubelskim wszyscy doskonale wiedzą, kim jest Opryński i kim jest „Koza”, bo istnieje takie środowisko, a oni są jego częścią. Są z niego. Są w nim.
Dlatego, kiedy w ostatnich miesiącach przyjeżdżałem do Lublina, nie dało się nie wiedzieć, nie poczuć, że to ważna rzecz, to ESK, że żyją tym jakoś. Żyje tym środowisko. Nie urzędnicy. Nie wiem, co robili lubelscy urzędnicy z Urzędu Miasta. Na pewno coś robili, może nawet sporo. Ale ja tego nie wiem. Wszystko, co wiem o przygotowaniach Lublina do ESK, wiem ze środowiska, które dziś manifestuje swoją radość ze zwycięstwa. W Bielsku-Białej przeciwnie. Wiem, co robili urzędnicy, nie mam pojęcia, co robili ludzie kultury i artyści. Może coś robili, ale nie wiem.
Największą wartością kongresu kultury zorganizowanego w ramach ESK w Bielsku-Białej było dla mnie to, że się na chwilę spotkaliśmy. My, ludzie związani z kulturą z Bielska-Białej. Niektórych nie widziałem od lat. Mieliśmy okazję pogadać w przerwach pomiędzy przewidywalnymi dysputami zaproszonych gości spoza miasta.
Każdy, kto serio działa w tej kulturze wie, jak ważne są takie środowiska, takie spotkania, takie niby o niczym gadania, jak wiele projektów, pomysłów, idei tu ma swój początek. Teraz jest takie słowo: sieciowanie. Chodzi właśnie o to, że ludzie się po po prostu spotykają. Otóż w Bielsku-Białej się nie spotykają.
Nie wiem, czemu tak jest. Tak po prostu jest w Bielsku-Białej.
Czy dlatego Lublin wygrał? Nie wiem. Może nie. Ale tak przy okazji po prostu rzuca się w oczy.
Kiedy oglądałem zdjęcia na wystawie „Stan dobra”, z ciekawością stwierdziłem, że większości tych ludzi nie znam. Nie mam pojęcia, kto jest na większości tych zdjęć. Idea jest taka, że są niepodpisane, więc nawet nie mam jak sprawdzić. Staliśmy tam, przed tym lokalem, zerkając na siebie, ale mam wrażenie, że nie byliśmy istotni dla organizatorów wernisażu. Naczelnik od kultury przyszedł w koszulce z twarzą człowieka z wystawy. Jacyś jeszcze organizatorzy mieli koszulki z twarzami. Spytałem o takie koszulki, skąd, gdzie, że fajnie. - No ja nie wiem. W sumie nie wolno, bo trzeba zapytać właściciela twarzy. O, jest pan Andrzej! Panie Andrzeju, bo ja pana twarz mam na koszulce, a nie spytałem, mogę?
– Mhmm, chyba tak – odpowiada pan Andrzej, uśmiechając się niewyraźnie, jak to on.
– Ja nie jestem sklep – odpowiedziała pani szefowa punktu 11, gdy zapytałem o koszulkę, odwróciła się na pięcie i poszła.
Andrzej Ziomek, właściciel twarzy z koszulki, kronikarz bielski dzień wcześniej bardzo się zdziwił, kiedy mu powiedziałem, że nazajutrz jest wernisaż wystawy, na której będzie zdjęcie jego twarzy. Dowiedział się przypadkiem ode mnie, bo się przypadkiem spotkaliśmy.
Nie chodzi mi o to, żeby krytykować. Nic z tych rzeczy. To jakiś banał. To nic nie znaczy. I mam szczerze w nosie te całe koszulki. Po prostu wydało mi się to wtedy ciekawe, koszulka z Andrzejem Ziomkiem, więc spytałem. Chodzi mi o to, że nawet w takiej sytuacji, jesteśmy totalnie nieistotni. Bo nas nie ma. Nie ma środowiska. Są twarze. Pojedyncze, samotne, patrzące przed siebie, anonimowe.