W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Nie o Wielkanocy, ale o wierze w człowieka, więc jednak o Wielkanocy

Nie o Wielkanocy, ale o wierze w człowieka, więc jednak o Wielkanocy

Wracaliśmy znad morza, z długich i niezwykle udanych wakacji, takich, co to wypełniają człowieka jakąś nową, niebywałą euforią i nawet powrót do domu był euforyczny i całą drogę śpiewałam piosenki z repertuaru Ewy Demarczyk. Stacja benzynowa i ruszamy dalej. Nie ruszamy! Zapala się kontrolka: „brak ładowania”.

Jak to brak ładowania? No brak ładowania! Kurczę, przymusowy postój w Nowej Soli. Wiem, kojarzę Nową Sól, w życiu tam nie byłam, ale utkwił mi w głowie Wadim Tyszkiewicz, nie znam dobrze człowieka, ale w mojej głębokiej samorządowej wyobraźni (żartuję, nie mam takiej wyobraźni) był wybitnym prezydentem tego miasta. Teraz tak sobie myślę, że nigdy tak się nie mówi o żadnych prezydentach, jakby z góry było wiadomo, że będą marni. A Wadim Tyszkiewicz inaczej. Nie boję się w takim razie Nowej Soli, znajdziemy tylko szybko jakiś hotel, potem coś zjemy, a rano znajdziemy jakiś warsztat samochodowy, bo jest niedziela i po co szukać w niedzielę.

Hotel znalazł się jakby sam, od razu za rogiem, trochę na uboczu, trochę po amerykańsku (po filmowo-amerykańsku, thrillerowo) miał w sobie coś skręconego naprędce. Nie ściany, nie drzwi, ale szyld kołyszący się łańcuchami na wietrze przywoływał, przynajmniej we mnie, najgorsze skojarzenia, bo w Polsce, zwłaszcza w mieście Tyszkiewicza, na łańcuchach niczego się nie wiesza. U nas są kołki rozporowe, przynajmniej szyldy na wietrze nie obijają się o ściany i nie wywołują  najgorszych skojarzeń. Szyld od parady się tak nie kołysał, wieścił rzeczywiście amerykańską noc. Nie po to jednak jestem matką, żeby euforycznie nastrojonych moich synów niepokoić tymi łańcuchami, ale męża się ma na odmianę po to, żeby natychmiast mu to powiedzieć. Powiedziałam. „Eeeeeee tam, zwykły szyld”. Zwykły szyld, szyld jak szyld. Idziemy coś zjeść. 

Taki podwieczór niedzielny, na pierwszy rzut oka nowosolanie o tej porze na mieście nie jadają, trafiamy więc do nieco schowanego za krzakami(!) baru, w którym podają tylko fryty. Fryta to taka wariacja na temat frytek – wariacja z kategorii „szyld na łańcuchu”. Autorka tej wariacji przemiła, a przy tym zdziwiona, że goście, że o tej porze, że co nas sprowadza, że nas nakarmi, bo już wszystko nieczynne. Naprawdę warto z ludźmi rozmawiać, bo akurat miała kolegę mechanika i od razu do niego zadzwoniła i wizyta w gabinecie umówiona na cito. Jeszcze tej nocy, tuż przed północą (!)… Filmowo… Strasznie…

Nie za często odwozimy auto do mechanika tuż przed północą, ale też po pierwsze Nowa Sól, po drugie Wadim Tyszkiewicz, po trzecie dwóch naburmuszonych nastolatków (wtedy) z pretensjami, że auto się zepsuło – to niech będzie przed północą. Mechanik, właściwie dwóch mechaników ma przyjechać pod hotel, jakby luksusowa obsługa, no to wracamy do hotelu, poczekamy cierpliwie. Przed północą telefon, są. Wychodzę potowarzyszyć troszkę mężowi, bo choć zapomniałam na chwilę o amerykańskim szyldzie, to on tam ciągle się kołysał, ale że nie do końca jednak wierzę w amerykańską wizję hoteli na przedmieściach w przypadkowymi turystami, którym zepsuł się samochód, to wychodzę odważnie przed hotel… w koszulce nocnej, przysiadam sobie na rożku ławki i tak troszkę z ukrycia towarzyszę mężowi (w ogóle nie towarzyszę, ale tam jestem, też mi towarzyszenie!).

Alternator. Najpewniej alternator. To jedziemy, „pan pojedzie renówką ze mną, a żona toyotą ze kolegą”. Pojechaliśmy. Do warsztatu samochodowego. Co trzeba mieć w głowie, żeby zgodzić się na taki podział ról? Pytam siebie od kilku lat i nie znajduję odpowiedzi. Jedno auto skręciło w prawo, drugie, że tak je nazwę, nasze, czyli to, do którego wsiadłam, w lewo. Kierowca zaproponował, że przejedziemy sobie inną niż mój mąż drogą, to mi trochę pokaże Nową Sól. Pokazał, tam jest Odra, a tu widać jak wysoko stała woda podczas powodzi  stulecia, a tu superowy park, nikt takiego nie ma, a bo my mamy najlepszego prezydenta, jutro sobie pozwiedzajcie. 

Zachowam się teraz jak narrator wszechwiedzący: tymczasem mój mąż w drodze do warsztatu zrozumiał szyld na łańcuchu. Odmówił „Pod Twoją obronę”, rycersko, w mojej intencji. Po kwadransie spotkaliśmy się razem w jakimś podejrzanym, ciemnym podwórku, ja euforyczna, mój mąż wyraźnie zaskoczony, że żyję. Zostawiamy auto, bo synów już zostawiliśmy w hotelu, mechanicy radzą, żeby coś sobie zabrać z walizek, ja zrozumiałam, że potrzeba nam szczoteczek i pasty do zębów i tyle. Auto zostało, poczuliśmy ulgę, jest szansa, że to tylko alternator (nie mam pojęcia czym jest alternator, ale popisuję się, że wiem, bo to historia już mocno przeze mnie przepracowana, jak mówią eksperci od głowy). Jeden z mechaników odwozi nas do hotelu, rozmawiamy o mieście – jego i naszym. W pokoju hotelowym rozmowa rodziców z dziećmi – na pytanie, co to za warsztat, odpowiadamy, taki… w blaszanym garażu, na pytanie przy jakiej ulicy, odpowiadamy… przy…. takiej, niedaleko… takiego… kościoła, na pytanie czy walizki są z nami, odpowiadamy, że …. po co… 

Łańcuchy, fryty zamiast frytek, od razu znajomy mechanik, dwóch mechaników, blaszany garaż w czarnym podwórzu, walizki w bagażniku… Sprawdzamy obydwoje w telefonach, dyskretnie, dyskretnie przed sobą, że niby wcale nie sprawdzamy, ostatnie ataki na turystów, rozebrane na części auta, mafia w czarnych podwórkach… Nic nie piszą… Trzecia w nocy esemes: „działamy” i zdjęcie silnika całe w złotych migotających jakby gwiazdkach. Wiadomo, że tak robią tylko podejrzane typy. Nie mamy już auta! Chłopcy wstrząśnięci – no nie wiem jak to teraz delikatnie nazwać – bo to przecież o nas – niefrasobliwością rodziców (oczywiście, że nie użyli takiego słowa, oczywiście, że sapali z niedowierzania, a takie sapanie jest najgorsze, kiedy wydobywa się z ust i nosów, było nie było, dzieci). Nie zasypiamy. Chłopcy sapią, my oddychamy głęboko powstrzymując dwa równoległe zawały serca.  

O ósmej rano esemes: „kurczę, alternator będzie dopiero jutro” i coś tam jeszcze było, ale to zupełnie bez znaczenia, bo nasze myśli zagłuszało sapanie przypominające już teraz sapanie dwóch lokomotyw. To zobaczmy choć tę Nową Sól w świetle dziennym. Esemses – „wpadnę po was, zabierzecie sobie jakieś ciuchy z walizek”. Łańcuchy nie od parady… Na pewno pułapka, jakaś na pewno. Ale jeszcze nie tym razem. Zabieramy rzeczy, auto jeszcze w jednym, zaledwie nadszarpniętym kawałku. Czekamy do wtorku. Knujemy. Łańcuchy podpowiadają pułapkę. Na pewno jutro zapłacimy za ten alternator trzysta tysięcy euro! No tak, to oczywiste, pułapka na turystów – nie mamy trzystu tysięcy euro, ani nawet złotych, ani nawet rezerwowych dziesięciu tysięcy złotych. Humory mamy straszne, może by tak pójść do Wadima Tyszkiewicza, ale co powiemy? 

Chłopcy nie są w tej historii naszymi sprzymierzeńcami, chwilowo jest nawet gorzej. Wtorek rano, sądny poranek, esemses: „zaraz będę po pana, gotowe”. Siadam na rożku ławki, spoglądam na szyld, teraz widzę wyraźnie, że jest tymczasowy, thrillerowy, widzę też, że poza nami w hotelu jest z dwoje ludzi, Boże! Odmawiam „Pod Twoją obronę uciekamy się Święta, Boża Rodzicielko…” Na głos odmawiam, żeby było ważniej. Skończyłam, to odmówię jeszcze kawałek chociaż różańca. Wraca mój mąż. Naszym autem. W jednym kawałku. Zapłacił trzysta złotych, ale mechanicy przepraszali, że koszt alternatora… że troszkę im zeszło… Zapowietrzam się, zapominam oddychać. Na wszelki wypadek uchylam nieco zamka w walizkach – sprawdzam, czy pod sukienkami są sukienki. Są. Nie wierzę, szyld nadal się kołysze. Wsiadamy do auta, jedziemy pełni niepokoju, że może zaraz staniemy i pośrodku lasów  będzie pułapka. Boimy się naszych synów, którzy sapią. Esemes: „Wszystko dobrze? Szerokiej drogi! Do zobaczenia w Muzeum Auschwitz!” (przy tych trzystu złotych mechanicy umówili się z moim mężem, że pojadą razem do Oświęcimia, bo nigdy nie byli, a chcieliby być). Mijamy Wrocław. Esemes: „Pełne ładowanie?” 

Kurczę, bo ludzie są dobrzy. Po prostu dobrzy. Wszędzie doszukujemy się spisku, podstępu, pułapki i kłamstwa, a tymczasem ludzie są po prostu dobrzy, ciągle bezinteresowni i uważni na drugiego człowieka. 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart