Gdzieś przeczytałem, że w erze kosmitów jest najlepszym śmiertelnikiem. Messi i Ronaldo latami kształtowali futbol. On zaś latami należał do najlepszych, strzelał dziesiątki bramek, bił rekordy, wygrywał finał Ligi Mistrzów. Wczoraj Robert Lewandowski dorzucił kolejny kamyczek do ogródka swojej legendy. Chociaż niektórzy i tak znajdą „coś,” by tę jego wielkość umniejszyć.
Setna bramka w elitarnej Lidze Mistrzów Roberta Lewandowskiego odbiła się w świecie szerokim echem. W klasyfikacji wszechczasów przed polskim piłkarzem znajdują się już tylko: Leo Messi (129 goli) i Cristiano Ronaldo (140 goli). Do wczorajszego wieczora nikt też, prócz Argentyńczyka i Portugalczyka, nie przekroczył magicznej bariery stu bramek. Robert, trafiając dwukrotnie, granicę tę przekroczył. Dołączył do wąskiego grona najlepszych.
Prześledziłem komentarze w sieci. Wiele wśród nich głosów zachwytu. Ludzie piszą o „najlepszym napastniku swojej generacji”, o „najlepszej dziewiątce w historii futbolu”. Są gratulacje. Są też wpisy bardziej osobiste, takie opisujące radość z faktu, że przyszło im żyć w czasach gry „Lewego”. Ale są też i takie, które mają mu umniejszyć. Zrobić z niego „drewno” i „dobijaka”. Piłkarza przypadkowego, który zwyczajnie trafiał do bardzo dobrych zespołów i pozostało mu tylko dostawić nogę po składnej akcji kolegów. Gaście taki malkontencki ogień. Jak? Faktami.
Jedną z najczęściej wypowiadanych opinii krytyków Lewandowskiego jest ta o jego technicznej surowości, czytaj „drewniactwie”. Zarzuca mu się, że nie zdobywa spektakularnych bramek, tylko wsadza futbolówkę do pustej bramki. Albo wykorzystuje rzuty karne. A co ma robić napastnik? Jaka jest jego rola na boisku? Ma trafiać. Być do bólu skuteczny. I Robert taki jest. Do tego to zawodnik niezwykle inteligentny. Weźmy przykład pierwszy z brzegu. Wystarczy odtworzyć sobie jego drugiego gola z wczorajszego spotkania, w którym przyjął piłkę w polu karnym, popatrzył i sprytnym, mierzonym strzałem po ziemi pokonał bramkarza. A czasu na decyzję miał niewiele, bo obrońcy Brestu byli blisko niego. Zresztą, pięknych i mądrych bramek w karierze zdobył multum. Pamiętacie, jak mijał Słoweńców w solowym rajdzie? Albo strzelał przewrotką w starciu z Dynamem Kijów? A jak huknął „nożycami” w pamiętnym meczu z Wolfsburgiem, w którym zdobył pięć goli w dziewięć minut? Jak tańczył z obrońcami Barcelony, grając w Bayernie? Jak zniszczył Real Madryt, strzelając cztery razy?
O wielkości Lewandowskiego mówią też liczby. Te 101 bramek, które od wczoraj przypisuje się mu w Lidze Mistrzów to wyczyn niezwykły. Ale jeszcze większym jest chyba statystyka liczby strzałów, które oddał „Lewy”, by wynik ten osiągnąć. Do setki potrzebował 451 uderzeń. Kosmici: Messi i Ronaldo odpowiednio - 527 i 793 prób. Mało? To weźmy średnią goli w Champions League: Ronaldo 140 goli w 183 meczach (0,77 gola na mecz), Leo Messi – 129 goli w 163 meczach (0,79) i Robert Lewandowski – 101 goli w 125 meczach (0,81). Najwięcej!
Gdyby Polak był przeciętnym napastnikiem, to z jego usług nie korzystaliby szkoleniowcy pokroju Kloppa, Guardioli, Ancelottiego, Heynckesa, Flicka, Nagelsmanna. Przecież w myśl zasady, że „tylko dobija, koledzy wypracowują, albo strzela z karnych”, trenerzy ci mogliby wystawić w jego miejsce każdego innego napastnika, a on robiłby to, co Lewandowski. Tylko, że oni stawiali na Roberta, znając jego klasę i snajperski instynkt. Bo kto choć trochę lizną praktycznej piłki, nawet tej w wydaniu orlikowym wie, że bramka pada po ustawieniu się w dobrym miejscu na boisku. Że bardzo dobrego snajpera futbolówka wręcz szuka, tak jak Roberta.
Jeśli już przekonamy kogoś, że faktycznie w klubach „Lewy” siedzi przy jednym stole z Ronaldo, Messim, Benzemą, Raulem i innymi wielkimi, to możemy usłyszeć, że i faktycznie, ale nie przenosi umiejętności na reprezentację. Nic bardziej mylnego! W kadrze już dawno jest najlepszym strzelcem w historii, z dużą przewagą nad resztą stawki. Jest ćwierćfinalistą Euro, zdobywcą bramek na mistrzostwach Europy, mistrzostwach świata. Kiedy miał obok siebie DRUŻYNĘ zbudowaną z piłkarzy ponadprzeciętnych jak na polskie warunki (2015-2017), będących w swoim prime (pamiętacie, jak grał wtedy choćby Krychowiak?), to kibice piali z zachwytu. Dziś tej drużyny trochę brakuje, a on sam kadry „nie pociągnie”. Przecież piłka nożna to sport drużynowy. Regres reprezentacji nie jest tylko problemem Roberta, bo on pewnie za rok, dwa z orzełkiem występował nie będzie. To problem złożony. Problem całej polskiej piłki.
I na koniec. Dorastałem w czasach, w których gol Polaka w lidze holenderskiej był wydarzeniem niemal spektakularnym, a bramki rodaka w Lidze Mistrzów były epizodem. Dziś to chleb powszedni. Mieliśmy dobrej klasy bramkarzy, choćby Dudka czy Boruca. W Celticu próbował przebić się Żurawski. Doczekałem dni, w których Polak zostawia za sobą graczy wielkich, a kibice na całym świecie zastanawiają się, czy jest jednym z najlepszych, czy najlepszym śmiertelnikiem w erze kosmitów.
Doceniajmy, że możemy jeszcze go oglądać.