Jeżeli jest ci w życiu bardzo źle, jeżeli nie możesz sobie poradzić ze światem i sobą, to czytaj Dostojewskiego, tam wszyscy mają gorzej. No i tyle w temacie. Nie do podważenia. Czytaj albo wybierz się na spektakl, działa podobnie. Wybrałam się w miniony weekend do Krakowa, żeby sobie wreszcie zobaczyć Biesy. Czesi na teatr mówią divadlo, ja wczoraj byłam Czeszką, viděla jsem divadelní představení. Patrzydło jest lepsze czasem od teatru, czasem bardziej się patrzy niż słucha, a przynajmniej na pewno trzeba mieć na co patrzeć, a nie tylko słuchać. Czasem fajnie, jak jest cicho i tylko oczy. Divadlo.
Przyznam szczerze, że popychała mnie do Krakowa podwójna siła – atrakcyjności tych diabelskich historii, to po pierwsze, a po drugie... nie przeczytałam Biesów nigdy w całości, zawsze po łebkach i od lat książka leży otwarta różnymi otwartymi stronami w dół, bo nigdy pod ręką nie mam niczego, co by mogło robić za zakładkę. Książka bywa otwarta tu i tam, bez wyraźnego ciągu logicznego. Wiele moich książek leży pootwieranych, czekają tak na swój czas, otwarte w okolicy strony sto pięćdziesiątej, bo tyle akurat mi potrzeba, żeby wiedzieć, a się nie zatracić, a na Biesy właśnie przyszedł czas. Przeczytam, doczytam do końca, ale najpierw sobie obejrzę.
Dostojewski mnie pociąga. Pociąga mnie czarna, bezdenna dziura w jego świecie, do której wpadają kolejni jego bohaterowie cali ulepieni z grzechu, moralnej zgnilizny, ubóstwa, nędzy (sam zresztą wyraźnie odróżniał ubóstwo od nędzy). Pociąga mnie Dostojewski Bogiem, który jest, Bogiem, który zawsze na sto pięćdziesiątej stronie daje już o sobie znać, nie pozwala się światu bez siebie obchodzić, zawsze u Dostojewskiego jest ten wkurzający bohaterów, wkurzający, jak kamyk w bucie, Boży kontekst, te patrzące duże Boże oczy, nie da się swobodnie nagrzeszyć, nie da się spaść sobie na dno, bo zawsze to zauważy – tak czy inaczej, ale zauważy. Pociąga mnie Dostojewski, bo nikt nie może powiedzieć, że on go nie dotyczy, bo zawsze wszystkich dotyczy. Można ewentualnie go zignorować, ale nie można powiedzieć, że nie dotyczy. Kiedy się jedzie do Krakowa na Dostojewskiego, to lepiej wiedzieć na co się jedzie, lepiej nie brać biletu tylko dlatego, że jest.
Zielone foyer wypełniło się po brzegi sobotnimi widzami, którzy w specyficznym, teatralnym nadnapięciu czekali na zapraszamy państwa na widownię. Specyficznym, bo takim nie do końca zasadnym, takim redbullowym z dużej puszki. Mam w domu kopię obrazu duńskiego malarza Paula Gustava Fischera Wieczór w Teatrze Królewskim – tak chyba to powinno wyglądać wobec Dostojewskiego, tymczasem foyer wypełniła w połowie jakaś dorosła wycieczka, która na przekór gościowi na literę D., uparła się, że to będzie ekstra wieczór z radosnym przytupem. Zgasło światło, ale nie zrobiło się ciemno, bo raz scena rozświetlona była mnóstwem tealightów i świeczek, a dwa, na prośbę pracownika teatru, łagodną, acz stanowczą, by wyłączyć telefony, sto osób usłyszawszy tę poruszającą prośbę po raz pierwszy w życiu, postanowiło to zrobić, choć najpierw odebrać nieodebrane wiadomości, a nuż któraś dotyczy którejś z Fiodorowych postaci, że to nieprawda, że łajdak, że teatr zaraz okłamie, że nie, że coś. I już chór cerkiewny zrobiłby robotę, gdyby nie fatalna organizacja w instytucji organizującej rzeczoną dorosłą wycieczkę, która kupiła bilety niedorzecznie rozrzucone po całej widowni (!). Rozłączeni, usadowieni na jakichś peryferiach, nieswojo oddaleni o dziesięć metrów przyjaciele z pracy, źle znosili rozłąkę, więc machali do siebie, jak na stacji kolejowej, żeby nikogo nie pominąć, wielokrotnie machali, oburzeni, głośno oburzeni, że głupi układ tej widowni, kto to widział, tak wokół sceny, tak po bokach, a dwa pokaźne filary zasłaniają niektórym, tamtym na pewno zasłaniają, a cena wysoka, a nie widzą, to za wysoka, gdybym wiedziała, to bym nie pojechała – powiedziała elegantka. Ciiiiiiiiii… tu i tam się rozeszło.
Rosja, rosyjska dekadencja, połamani sprawami biedni ludzie pełni smutku. Jest tak smutno, że można utonąć we łzach, ale smutno jest coraz bardziej, chór cerkiewny nie ułatwia sprawy. Jest smutno i coraz bardziej niebezpiecznie. Diabły zaczynają wychodzić na scenę, wychodzić z zaułków, z zakamarków teatru, wypełniają sobą całą przestrzeń sceny, widowni, balkonów, kuluarów i sufitu. Na początku niepostrzeżenie są diabłami. Pozostając w czeskich skojarzeniach, u Jana Drdy, gdy siadają, to się wzdrygają, bo mają ogony, drapią się po głowach i drapią się po rogach, u Drdy nie ma patosu, jest patosik, u Dostojewskiego nie ma ogonów i rogów, jest patos, patos utajonych, a wszechobecnych diabłów. Stawrogin zmaga się ze swoim diabłem, szuka pomocy, udaje że szuka, gnije od środka namoczony swoją dewiacyjną, patologiczną wizją świata. Szuka pomocy u ojca Tichona i nie chce jej przyjąć. Bóg go irytuje swą wstrzemięźliwością w wymierzaniu kar. Tyle zrobił złego, że wzbudza odrazę, obrzydzenie, a przy tym łagodny, inteligentny, spokojny i jakby czuły. A moralna pokraka. Powiesi się na strychu, bo tam mieszka jego diabeł. Splątany, przerażający smutny świat nihilizmu i pozorów, ułud, nikt nikogo nie poznaje, nikt nikomu nie ufa, każdy nosi w sobie straszną tajemnicę. Trudno nie wpaść w osłupienie, patrząc na te Biesy.
Dzwoni telefon. W tym głupim, źle zaprojektowanym, ciasnym teatrze, telefon nigdy nie dzwoni z dwunastego rzędu, nigdy nawet z siódmego, dzwoni niemal na scenie. Nawala! Uporczywa pętla dźwięków wybija gwałciciela i sadystę z jego najszczerszych, bolesnych do krwi wyznań. Monastyr wypełniony jest bladym światłem modlitwy. Tichon, mnich, powiernik, ten, który za chwilę przeczyta fragment Ewangelii Mateusza o wpędzaniu przez Chrystusa diabła w stado świń, stanie w kamiennej pozie, z kamienną twarzą, z kamiennym spojrzeniem prosto w moje oczy, aż mnie strach obleciał, żeby nie powiedzieć diabeł! W głupim teatrze siedzi się niemal na scenie, gdyby Tichon zaczął ciężko oddychać, poruszyłby mi pewnie włosami. Boję się oderwać wzrok od jego wzroku, bo grał te kamienie do mnie. I zadzwonił, dzwonił telefon. Ustawiony w trybie nawalaj najgłośniej jak umiesz. I przepadł z ogromnej jak Rosja torbie, nie torebce! Torbie! Shopping bag! Elegantka szuka. Szuka i szuka. Jest! Jak to teraz wyłączyć? W monastyrze jest półmrok, a ekran, tak jak dźwięk, w trybie nawalaj najmocniej jak umiesz. Zrobiło się jaśniej. Tichon niewzruszony, dobry aktor tak umie być niewzruszonym. Co pomyślał – wie tylko on i Bóg. I chyba ja.
Biesy płyną dalej, płyną biegną, spadają, gwałcą, piją wódkę, strzelają, rozwalają świat. Przerwa. Nawet dwie. Zielone foyer cudownie rozbawione. Ci, co do siebie machali na dworcu kolejowym, teraz dojechali na miejsce. Po długiej podróży, spragnieni swojego towarzystwa, gwarzą i popijają, co tam popić można we foyer. Kupa śmiechu z tymi biesami! Trzy i pół godziny, z przerwami blisko cztery. Za każdym razem po przerwie ten sam, nie okazujący poirytowania pracownik teatru, prosi grzecznie, acz stanowczo, by wyłączyć telefony. Zapada zmrok. Jest smutniej niż w pierwszej i drugiej części. Na scenie szaleje opętany żądzą rozpierduchy, młody Wierchowieński. Entuzjastyczna pluskwa! Niedouczony błazen! Rewolucja! Rozwalić świat! Wieje grozą intryg, politycznego błota, są ofiary. Hitler był się jeszcze nie urodził, a skojarzenia już tak. Teraz jest nie tylko smutno, ale i przerażająco.
Dzwoni telefon. Trzecia godzina spektaklu, to trudno się dziwić, że odłożone sprawy nie chcą już dłużej czekać. W tym samym trybie ustawiony… Kurczę… Nie chodzi o te krakowskie Biesy, choć one takim walcem zajeżdżają uważną widownię, że jednak trochę mi o nie chodzi. Wojna postu z karnawałem. Tak mniej więcej te Biesy się opowiadają, ale wojna wyszła poza scenę…
Bez sensu jest zupełnie tak poważnie pisać o – bądź co bądź – sobotnim pomyśle na fajny wieczór, teraz sobie tak myślę, że trochę bez sensu, ale już napisałam, to przepadło.