W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Pierwsza Komunia!

Pierwsza Komunia!

Jestem wielbicielką religijnej magii. Trwa sezon pierwszokomunijny, a wczoraj wracając z Podhala co rusz mijałam kościoły przyozdobione konwalijkami i białymi jak śnieg wstążkami i co rusz domy weselne całe w konwalijkach. W mojej parafii do Pierwszej Komunii przystępują zwyczajowo sześciolatki, nie nazywamy tego wczesną komunią, bo nie ma innej, więc nie nazywamy. Chłopcy, których mam zaszczyt być mamą, przystępowali do pierwszej swojej komunii w wieku właśnie przedszkolaków, kompletnie niczego nie zrozumieli z całorocznej katechezy, ale za to czuli wszystko i nawet więcej niż wszystko i to w zupełności wystarczało. Czuli, że przekraczają coś, co jest nieprzekraczalne, czuli, że biorą udział w jakiejś rozłożonej w czasie bajce – bajce z Chrystusem w roli głównej. Sześciolatek tylko tak może dotknąć Chrystusa, ale naprawdę dotyka. 

Pamiętam pierwszą ich spowiedź. Wydarzenie miesiąca i to nie dlatego, że wyznają Bogu swoje minigrzechy, ale dlatego, że najpierw przez miesiąc będą markerem rysować czarne, grzeszne plamy na uszytym specjalnie na tę okazję bawełnianym, wypchanym watą, wężu rozmiarów dojrzałego boa dusiciela, a potem, tuż przed podejściem do konfesjonału, spalą węża przed kościołem i wpatrywać się będą w ten żywy ogień, który mógłby właściwie obejść się już bez konfesjonału. Proboszcz spali tego węża… Jak jakiś magik… Samo wyznanie grzechów wyuczone, przećwiczone, to już formalność, czarny wąż spłonął, reszta uda się na pewno – musi się udać, bo tylko tak można zostać obdarowanym przez księdza pierścieniem, którym to ksiądz ceremonialnie i z należytą powagą nagrodzi maluszka za to, że wyznał i przeprosił i ma serce czyste jak łza. A potem uczta! 

Tuż obok zakrystii mała salka, wszystko przez nas naszykowane, stół nakryty białym obrusem, słodycze i soki z Tymbarku, niemal identyczne jak te, którymi raczył się tamten syn utracjusz. Chłopcy byli oczarowani! Z dumą nosili pierścionki, zwane pierścieniami, a więc nie takie byle jakie, nie na palcach, tylko na sercach i na umysłach, a potem przy jakiejś okazji schowali je do pudełka z komunijnym różańcem, takie to były, właściwie są do dzisiaj, skarby! Pierścień od proboszcza!

Proboszcz, postępowy Ślązak, zgodził się pod wpływem jakichś zgrabnie ulepionych perswazji, moich i katechetki, aby kazanie do dzieci wygłosił zawodowy aktor. Sam zresztą, jak mówił, nie umie mówić do dzieci. Chylę czoła przed taką zwyczajną uczciwością! Niedługo mu zajęła akceptacja pomysłu, można by sądzić, ja sądziłam, że herezja i że nigdy się nie zgodzi, on tymczasem miał jeden dylemat – z mikrofonem czy bez. 

Rafał nie od razu wszedł w pomysł. Spotkaliśmy się pod teatrem, ja miałam napisać apokryf o nikomu nieznanym przyjacielu Chrystusa, on miał go zrobić. Reszta to szczegóły. Nie wiem czego wtedy się wystraszył, chyba obecności Najświętszego Sakramentu, może postępowego Ślązaka, a może widowni, która miała być niczego nieświadoma aż do momentu, kiedy ksiądz, zamiast podejść do ambony i zacząć zwyczajnie: „Drogie dzieci, przeżywamy dzisiaj coś wyjątkowego…”, rozsiadł się w fotelu i od razu podparł brodę, bo przecież wiedział, że również przed nim rozegra się spektakl, jaki się jeszcze nigdy w tym kościele nie rozegrał. 

Kazanie potoczyło się wraz z dźwiękami drumli. Przyjaciel Chrystusa wszedł do kościoła niezauważony, nieusłyszany, tylko ta drumla... Nikt się nie spodziewał, że kaznodzieja wejdzie inaczej niż zwykle, nikt nie spojrzał za siebie, bo i żadne dźwięki nie kazały patrzeć za siebie. Miał bose stopy, lnianą, nieszeleszczącą szatę i jedynie drumla wypełniła kościół dźwiękami, które zapowiadały coś świętego, ale nieznane nikomu, nie bardzo dawały się zlokalizować, rozpływały się po ścianach i wysokim suficie i łączyły z szumem wody w strumieniu i śpiewem ptaków. Można by sądzić, że to okoliczne odgłosy, które jedynie z powodu braku kazania i kościelnej ciszy są jakoś bardziej słyszalne, ale nie, strumień przepływał najpierw przez nawę główną, a dalej rozlewał się szeroko na boki, uderzając o ławki i załomy w ścianach. Ptaki, korzystając z pootwieranych na oścież drzwi, latały pod wysokim sufitem, bez jakiejkolwiek paniki i nerwowości, przysiadały to na martwej, przygwożdżonej do krzyża dłoni Chrystusa, to na głowie Matki Boskiej Szkaplerznej, która w zastygłym uśmiechu zdawała się jednak lekko poruszać lewym kącikiem ust, bo musiały ją te ptasie paluszki nieco łaskotać. Wszyscy w kościele widać często stawali nad tym strumieniem, moczyli sobie w nim podczas mszy stopy i widać często wtedy wsłuchiwali się w ptasi śpiew, bo nikt się nie rozsierdził, wszyscy czekali na magię, wszyscy chcieli na chwilkę mieć znowu po sześć lat i otworzyć usta ze zdumienia. 

Ale dzieci zaczęły szukać źródeł tych dźwięków, niemal natychmiast, nieelegancko jak na tę elegancką uroczystość, zaczęły się wykręcać to w stronę drzwi głównych, to w przeciwległą stronę sąsiada, żeby się niemal głośno upewnić, czy ten widzi to samo, czyli… pana z długimi włosami, w lnianej, długiej koszuli, z drewnianym kijem w ręku. Ołtarz stał wtedy na niezbyt rozległym pastwisku, jeszcze zielonym, ale już tu i ówdzie stały słomiane snopki, które, jakby efektów specjalnych było mało, pachniały jak szalone wiejskim latem. I były tam owce, ze dwadzieścia, wszystkie dorodne i posłuszne, bo ani jedna nie oddaliła się od ołtarza, a widząc nadchodzącego pasterza, wszystkie wręcz zamarły w drewnianym bezruchu. Za ołtarzem wznosiło się wzgórze, też pewnie robiło zwykle za pastwisko, ale teraz tylko było i dotykało błękitnego nieba. W prezbiterium nie było sufitu, było od razu niebo, bo strop nie powinien oddzielać ołtarza od Boga. 

Pasterz usiadł na stopniu, zaprosił do siebie dzieci, a te zaczarowane, pozapominały, że alby, że ma być odświętnie, że w kościele nie siada się po turecku na podłodze - usiadły po turecku na podłodze, na ziemi, na trawie, dały się uwieść panu z długimi włosami. A ten snuł opowieść… Snuł ją długo, za długo jak na standardy podobnie uroczystych uroczystości, a mimo to uwiódł wszystkich, tym razem nie tylko dzieci. Ksiądz przyglądał się Rafałowi uważnie, podziwiał, słuchał z jakimś fajnym zakłopotaniem sytuacją, wyłapywał fabularne gwiazdki, dał się zaczarować. Nieznany nikomu wcześniej uczeń Chrystusa opowiadał dzieciom, jakim był szczęściarzem, ile się nauczył, że już wie, jak dbać o swoje stado, że już wie, jak dbać o jedną zagubioną owcę, że już wie, czym jest cierpliwość i upór. Kiedy Rafał wyszedł z kościoła tymi samymi drzwiami, którymi wszedł, więcej już się wśród dzieci nie pojawił. Zniknął, rozpierzchnął się i nawet nie posłuchał księdza, który jakoś głośno wierzył, że tamten stoi pod drzwiami i czeka na zawołanie... Rozpierzchnął się. W mgnieniu oka wysechł też strumień i ptaki, nie robiąc nadmiernego hałasu gdzieś poleciały za kościół, daleko. Potem była najbardziej niezwykła msza, w jakiej uczestniczyłam. Uwielbiam religijną magię.

Lubię misteria, chyba właśnie tego brakuje mi trochę w kościele. W gdańskim Muzeum Narodowym są klepsydry kazalnicowe z połowy XVIII wieku, już wtedy miało być stosownie krótko, a piasek przywoływał księdza do porządku, gdyby tego wyobraźnia poniosła. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego w kościele ma być zwięźle i krótko. Czasami odkrywałam, jak dziwne, a i ciekawe są trzecie i czwarte i piąte i szóste zwrotki pieśni kościelnych, zawsze jedna, góra dwie i lecimy dalej. A ja lubię jak jest długo. Teraz było długo, czas przestał mieć znaczenie, bo dzieci wierzyły, zupełnie zaczarowane…

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart