Siedzę w pokoju w starej kamienicy w Tallinie, gdzie część mieszkań przerobiono na wynajem. Patrzę przez okno. Gdybym miał ocenić, co to za miasto wyłącznie na podstawie widoku za oknem, nie potrafiłbym odróżnić go od widoku za oknem w Paryżu, Berlinie, Bolonii i wielu innych zachodnioeuropejskich miastach. Może trochę za schludnie, jak na Paryż, za czysto, jak na Berlin, za cicho, jak na Bolonię. Poza tym takie same reklamy uliczne, podobne szyldy, marki samochodów, ubrania przechodzących ludzi, przejeżdżające autobusy komunikacji miejskiej, szklany biurowiec, elektryczne hulajnogi itp. itd.
Spacerowaliśmy dziś po przepięknej tallińskiej starówce. Odpicowanej. Lśniącej. Kolorowej. Na ulicach tłumy turystów mówiących we wszystkich językach.
Poprzednie wieczory spędziliśmy na spacerach po centrach miasteczek estońskich, łotewskich, litewskich przepięknie odnowionych, odrestaurowanych, z rynkami tonącymi w kwiatach i zieleni. Z zazdrością chodziłem po rynku w litewskiej Poniewieży, gdzie rosną duże drzewa dające cień, gdzie pośród bujnego kwiecia część rynku zajmuje pomysłowy plac zabaw dla dzieci. - Wspaniałe, wspaniałe! - myślałem sobie, przechadzając się. A jednocześnie towarzyszy temu to drażniące uczucie, że nie wiadomo, co tutaj będzie za rok, za dwa lata, za trzy? Jakie odgłosy będzie słychać, gdy przymknie się oczy? Czy nadal śmiech dzieci?
W pokoju rozbrzmiewa rosyjski. Moje dziecko rozeznaje, jak trudno jest się go nauczyć. Zadaje pytania. Staram się odpowiadać i sam jestem trochę zaskoczony, że aż tyle wiem. No ale w końcu uczyłem się go w szkole przez tyle lat. Jak wszyscy ludzie w moim wieku i starsi w tej części świata, w której jesteśmy. Dziś znów, w podróży przez Litwę, Łotwę i Estonię, nie udało nam się dogadać w żadnym języku poza rosyjskim. Podobnie, jak wcześniej w podróżach po Słowacji, Węgrzech, Rumunii. Bułgarii, Turcji i Gruzji. To znaczy konkretnie ja się dogadywałem. Pokolenie tych, którzy się tego języka uczyli, bo tak kazano. Byle jak się często uczyli, ale jednak.
Angielski też jest językiem kolonizatorów – myślę sobie. Pamiętam płomienną mowę jednego z uczestników międzynarodowego spotkania dramatopisarskiego, który protestował przeciwko językowi angielskiemu, bo miał same najgorsze skojarzenia. Protestował po angielsku, bo chciał być zrozumiany. Myślę sobie, że język nie jest niczyją własnością. Jest narzędziem.
W łotewskiej Rydze język rosyjski słychać wszędzie, na każdym kroku. Szukam, czytam, dowiaduję się. 25-30 procent mieszkańców Łotwy to Rosjanie. W Rydze ten procent jest większy. Przyjechali tu zamieszkać, kiedy to było jedno państwo: Związek Radziecki. Większość z nich raczej nie przyjechała z własnego wyboru. Zostali tu skierowani do pracy. Przeżyli tu wiele lat, pozakładali rodziny, porodziły się dzieci, wnuki. W Estonii też 25 procent. Estońscy Rosjanie podkreślają, że są inni niż Rosjanie z Rosji. Według przeprowadzonych niedawno badań socjologicznych, większość z nich czuje się tu dyskryminowana. Wielu chciałoby wyjechać, ale, broń Boże, nie do Rosji, tylko na Zachód.
Parlament w Estonii głosował nad ustawą zakazującą mówienia w języku rosyjskim w miejscach publicznych. Ustawa nie przeszła. Ale serio ją rozważano.
- Estoński to trudny język. Sprowadzono mnie tu, żebym spawał rury. Do tego estoński nie był mi potrzebny – mówi w wywiadzie dla estońskiej gazety Rosjanin, który mieszka w Tallinie od pięćdziesięciu lat. - Ja się już nie nauczę – dodaje.
Próbuję zrozumieć. W Rydze zwiedzamy Muzeum Okupacji. Słucham uważnie nagrań łotewskich historyków i polityków, których wypowiedzi uruchamia się, naciskając przyciski w muzealnych ścianach i gablotach. Nie pamiętam ich nazwisk, a cytaty poniżej są niedokładne. Staram się oddać sens.
- Mieliśmy ekstremalnie trudne decyzje do podjęcia. Wszyscy w państwie biegle mówili po rosyjsku, którego uczyli się od przedszkola, który był pierwszym językiem w szkołach, w urzędach, we wszystkich publicznych instytucjach. Natomiast jedna trzecia społeczeństwa nie mówiła w ogóle po łotewsku. A zatem językiem wspólnym w państwie był rosyjski i logika nakazywałaby to uznać. Ale to byłoby zagrożenie dla naszego języka, naszej państwowości i naszej kultury.
- Chyba myśleliśmy, że oni stąd po prostu wyjadą. Mordowali nas, więzili, wysyłali do łagrów, rusyfikowali na potęgę. Jeszcze za Gorbaczowa, naszych pisarzy wykańczali w Gułagu.
Rosjanom, którzy nie zdali egzaminu z biegłej znajomości języka łotewskiego, nie przyznano obywatelstwa. Mówi się tu na nich: „niegry”, co brzmi niepokojąco podobnie do „negry” (czarnuchy), a powstało to słowo od „niegrażdanin” czyli „nieobywatel”. Nie mogą głosować, nie mają praw obywatelskich. Dostają paszporty rezydentów.
Próbuję sobie wyobrazić, że mam tyle lat, ile mam i jestem „niegrem”. Mój ojciec przyjechał tu, skierowany do pracy w fabryce. Wiem, że mnie tu nie chcą. Po nocach kuję łotewski, ale nie wchodzi. Zmęczony jestem, rozdrażniony. Kolejny raz nie zdaję egzaminu. Wiem, że chcą, żebym wyjechał do Rosji, ale jak, dokąd? Ja tam niczego nie znam, nic nie wiem. Tu jest całe moje życie. Co mam zrobić, nie wiem, nie mam pojęcia, ale wiem, że w takim razie nie jestem przyjacielem tego państwa i liczę na zmiany.
Łotysze zdecydowali, że do 2027 roku rosyjski ma całkiem zniknąć ze szkół. Obecnie jest drugim językiem obcym do wyboru, ale mają go zastąpić inne języki krajów Unii Europejskiej.
Kiedy wychodzimy z ryskiego Muzeum Okupacji, nad głowami przelatuje nam pięć odrzutowców w szyku. Zdążyłem zrobić zdjęcie. Analizujemy. Dwa supernowoczesne amerykańskie bombowce uderzeniowe i trzy myśliwce. Patrol. Pilnują. Bardzo to jest wszystko na krawędzi. Tak bardzo, że boję się napisać choćby słowo więcej w którąkolwiek stronę.
Patrzę przez okno starej kamienicy na pustą już o tej porze ulicę w Tallinie. Miga żółte światło sygnalizacji. Jak alarm.