Niewielu przedstawicieli klubów sportowych z Bielska-Białej i okolic może powiedzieć o sobie, że stoi na czele klubu najlepszego w Polsce. Piotr Szczypka może. Beskidzki Klub Tenisowy Advantage w poprzednim sezonie zdobył drużynowe mistrzostwo kraju. Teraz kroczy po następne. Pokornie, bo - jak twierdzi jego sternik w rozmowie z Tomaszem Sową - właśnie ta cecha jest jednym z fundamentów sukcesów.
Tomasz Sowa: Warszawa, Łódź, Poznań czy Gdańsk to miasta dużo większe niż Bielsko-Biała. A jednak to tenisiści spod Szyndzielni są w tym momencie najlepszymi w kraju. Jak zbudować tak solidny zespół w mieście takim, jak nasze?
Piotr Szczypka: Nie ma na to uniwersalnej recepty. Tych składowych jest naprawdę wiele. Po pierwsze – pasja. Bez niej w profesjonalnym tenisie ciężko się w ogóle utrzymać. Ważne jest zaangażowanie, takie "na sto procent", niewyczerpalne pokłady cierpliwości i wizja. I rzecz jasna pieniądze. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie grają one ważnej roli.
– Rozumiem, że w BKT Advantage wszystko to macie.
– Pasję na pewno. Klub powstał w 2010 roku. Byłem wtedy trenerem na obiektach przy ul. Partyzantów i z kilkoma rodzicami zdecydowaliśmy, żeby spróbować zrobić coś własnego. Od najmłodszych lat interesuję się sportem. Duża w tym zasługa mojego dziadka, z którym oglądałem igrzyska olimpijskie, choćby te z Seulu, z roku 1988. Zaszczepił we mnie tego bakcyla. Sport był obecny w moim życiu od zawsze. Byłem energicznym chłopcem, który ciągle szukał jakiejś formy rywalizacji. Sprawdzenia się. W niedużej wsi, z której pochodzę, kumple grali w piłkę, bo boisko można było zrobić w zasadzie wszędzie. Do biegów przełajowych też wystarczał kawałek ścieżki. Z tenisem było inaczej. Trudniej.
– To jak zaczęła się ta tenisowa miłość u młodego Piotra?
– Pewnie jak w wielu opowieściach… przypadkowo. Mój ojciec był przedsiębiorcą. W czasach przemian ustrojowych zajmował się m.in. handlem i wśród towarów, które sprzedawał znalazły się rakiety tenisowe. Zabraliśmy je z kolegą z klasy, z którym stale rywalizowaliśmy i ruszyliśmy na asfaltowe boisko, wcześniej kupując siatkę. Potem rozciągnęliśmy ją na szerokość naszego "kortu" i przebijaliśmy piłkę. I tak w kółko. Po trzy, cztery godziny dziennie. Później doszły telewizyjne transmisje z meczów, które namiętnie śledziłem. A kiedy skończyłem czternaście lat, to zapisałem się do klubu. Dojeżdżałem do Pszczyny, choć wiedziałem, że zawodowym graczem nie zostanę. Było zbyt późno. Następnie trenowałem w bielskim "Kolejarzu". Poznałem tam ludzi, którzy nauczyli mnie gry. Do dzisiaj pielęgnujemy te relacje.
– I pasja przetrwała… Żałuje Pan, że kariera, wielkie turnieje, że sława, że to jednak nie wyszło?
– Tak jak mówiłem wcześniej, dość szybko zdałem sobie sprawę, że profesjonalnym graczem nie będę. Z drugiej strony tak mocno pokochałem tę dyscyplinę, że postanowiłem stworzyć miejsce, w którym zdolni ludzie otrzymają możliwości, których ja nie miałem. Pomógł mi w tym mój wspólnik - Wojciech Wrzoł - rodzic chłopaka, z którym trenowałem w Pszczynie. Trochę narzekał na tamtejsze warunki. Obaj stwierdziliśmy, że nie ma co płakać, tylko trzeba działać. Trzeba tworzyć jak najlepsze okoliczności. Zaczynaliśmy od zera, na terenach Fundacji Rozwoju Miasta. Był park, dwa dziurawe korty i nieduży budynek.
– Mija czternaście lat i siedziba klubu wygląda imponująco…
– Wielka w tym zasługa mojego ojca. W tym momencie przechodzimy do drugiego, fundamentalnego punktu. Do pieniędzy. Tata miał bardzo dużą firmę w Strumieniu. Miał możliwości finansowe, więc poprosiłem go o pomoc. Zgodził się. Dzięki temu kupiliśmy domek, w którym notabene było przeraźliwie zimno. Później powstały dwa kryte korty. I tak to miejsce rozrosło się do obecnych rozmiarów, choć po drodze problemów nie brakowało.
– Jakich?
– Przykładowo w 2013 roku wichura zniszczyła korty. Z drugiej strony po tych wydarzeniach wybudowaliśmy halę. Dziś przy klubie, oprócz infrastruktury stricte sportowej, działa też restauracja, są miejsca noclegowe. Ba, planujemy stworzenie kolejnych. Do tego dojdzie miejsce odnowy biologicznej. Chcemy, by tu na miejscu w Bielsku-Białej, stało nowoczesne zaplecze dla tenisistów. Kompletne. Takie, do którego nadal będą chcieli przyjeżdżać czołowi gracze świata z list ATP i WTA.
– Już przyjeżdżają. Łukasz Kubot w grze podwójnej wygrywał przecież Australian Open i Wimbledon. Jest też Maja Chwalińska, która błyskawicznie pnie się w rankingu WTA…
– Tak! Ich grę dla naszego klubu też wpisuję po stronie sukcesów. Łukasz jest wielkim profesjonalistą. Legendą polskiego tenisa. Przede wszystkim jest też człowiekiem, który ma nieposzlakowaną opinię. To elokwentny sportowiec, posiadający dużą wiedzę. Trafił do nas przez wspólnego znajomego, który powiedział mi, że chciałby zagrać w Bielsku-Białej. To też o czymś świadczy, jest pewną nobilitacją. Jego przyjście było strzałem w dziesiątkę, bo Łukasz może i chce pomóc młodszym. No i ma tę pasję… Maja to dziewczyna pochodząca z Dąbrowy Górniczej związana z klubem od samego początku. Jest niezwykle skupiona na tenisie. Ona nim żyje! Podporządkowuje mu każdą godzinę. Po tym jak pojawiła się w BKT, stała się dla mnie motywacją. To utalentowana, posiadająca niebywałe czucie piłki dziewczyna, która będąc młodą zawodniczką potrafiła zwyciężać w ważnych turniejach. Między innymi jej wygrane sprawiały, że w swojej pracy widziałem sens. Później doszły kolejne zdolne roczniki, choćby 2006. Zaangażowanie wszystkich w klubie rosło i dawało mierzalne efekty.
– Mistrzostwa, wygrane turnieje…
– Też, ale i wizję. Jakiś pomysł. Filozofię. Wie pan, co zauważyłem pisząc pracę doktorską?
– Co?
– Czeski fenomen. Przecież Czesi zawsze mieli około dziesięć dziewczyn w pierwszej setce rankingu WTA. Niewielki kraj, nie mający potężnych zasobów ludzkich, podobnych choćby do tych w USA, a potrafił produkować doskonałe zawodniczki. U nas w Polsce nie było spójnego systemu, dlatego zacząłem podpatrywać sąsiadów z południa. Analizować, skąd i jak stworzyli tę tenisową kulturę i przekuli w wielkie triumfy. Dobrze, że z Bielska-Białej jest blisko do Czech, bo dzięki temu mogłem jeździć tam częściej. Podglądać. Zawierać znajomości. Są tego efekty. Dziś głównym szkoleniowcem w klubie mistrza Polski jest Stavros Wawrzos, Czech z pochodzenia.
– Mówi pan o braku systemu szkolenia w polskim tenisie. A inne problemy z jakimi się zmagamy?
– Wydaje mi się, że mamy stosunkowo niską świadomość społeczeństwa dotyczącą samej dyscypliny. Może poza garstką ludzi, mocno związanych z tenisem, większość traktuje ten sport bardzo tendencyjnie. Wystarczy przeczytać komentarze w sieci. Nierzadko są poniżej wszelkiego poziomu. A przecież to dyscyplina niezwykle wymagająca. Najlepsi poświęcają jej każdy aspekt swojego życia. Pełnia wyrzeczeń. Tenis jest wyczerpujący nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Presja z jaką mierzą się zawodnicy potrafi nawet doprowadzić do choroby. I to u największych.
– Ale mimo to pracuje pan przy korcie…
– Bo warto. Maja, nasza drużyna i inni zawodnicy w tym roku grają świetnie. Zwyciężają w turniejach. Mój 14-letni syn Miłosz również trenuje profesjonalnie i całe nasze życie podporządkowane jest tenisowi. To daje radość i satysfakcję.
– A pieniądze?
– Też, ale klub tenisowy nie jest jakimś super dochodowym biznesem. Ojciec radził mi kiedyś, żebym założył sobie budkę z kiełbaskami w Ustroniu i pewnie zarobiłbym więcej (śmiech). Ale ja kocham tenis. Te wszystkie przeżycia, momenty związane ze sportem i jego otoczką, tego nie da się kupić. Pamiętam, jak jechałem kiedyś z Mają na zawody do Szwajcarii. A tam było drogo, jak cholera! Ona miała wtedy trzynaście lat. Grała długo. Przechodziła kolejne etapy. Organizator zapewniał w takim wypadku ekwiwalent dla zawodnika, ale dla opiekuna już nie. No i jadłem sobie przez jakiś czas tylko lokalne, darmowe pierniki. Maja tylko pytała: "a pan nie jest głodny". Szybko rzucałem: "Nie, nie! Spokojnie!" (śmiech). Takie sytuacje się pamięta.
– Wrócę jeszcze do tej społecznej świadomości, bo tak przyszło mi na myśl, czy ona jednak się nie zwiększyła, najpierw po wyczynach Agnieszki Radwańskiej, a teraz Igi Świątek.
– Pewnie zwiększyła się popularność. A popularność i świadomość, to nie to samo. Więcej osób zna tenisistów, ogląda mecze. To trochę tak, jak ze skokami. Był Adam Małysz, potem Kamil Stoch i ich sukcesy sprawiały, że Polacy śledzili konkursy. Czytali o historii, sprawdzali newsy. Ale z fachową wiedzą bywało już gorzej. Z tenisem jest podobnie, tyle że – i myślę, że tym co teraz powiem nikogo nie skrzywdzę – trochę tej popularności nie wykorzystano. Po triumfach Agnieszki Radwańskiej korty w kraju nie mnożyły się, jak przysłowiowe "grzyby po deszczu", jak mogłyby, choć i tak infrastruktura dziś jest lepsza. Nie stworzono jeszcze silnego, jednolitego systemu szkolenia. Za Igą Świątek i jej sukcesami bardziej niż narodowe szkolenie stoi pasja ojca. Hubert Hurkacz to syn sportsmenki. Magdalena Fręch pracuje z jednym trenerem od wielu, wielu lat. My tutaj w Bielsku-Białej szlifujemy formę z Mają Chwalińską. Polski Związek Tenisa, w którym zresztą jestem w komisjach, współfinansuje czołowych zawodników, co jest dużym plusem, bo choćby obecnie u Czechów nie ma tego na taką skalę jak kiedyś, ale z drugiej strony nie ma wojewódzkich ośrodków, żeby najlepsi i najzdolniejsi gracze z regionu mogli rywalizować wspólnie na co dzień. Rozwijać się w ten sposób. A dziś kluby lub pojedyncze osoby muszą działać głównie same. Dobrze, że BKT udało się w skupić kilka bardzo dobrych zawodniczek. Mają siebie na miejscu. I dzięki temu pewnie stają się lepsze. Z naszymi chłopcami była podobna sytuacja. I to rozwiązanie wydaje mi się najbardziej optymalne.
– Czyli BKT Advantage trzyma się raz obranej drogi…
– Trzyma się i widzi, że ona ma sens. Mamy przecież mistrzów kraju w młodszych kategoriach, silną grupę zawodników Tenis 10. Tworzymy silne zaplecze.
– A plany na przyszłość? Albo marzenia?
– W 2010 roku, zakładając ten klub marzyłem, by być w takim miejscu. I jestem. Plany czy marzenia na przyszłość? Chciałbym, żeby zawodnik, który jest jedynką na świecie, mógł tu przyjechać i czuł, że ma wszystko czego potrzebuje. Stąd plan budowy centrum odnowy biologicznej w starej rozlewni wód i nowych miejsc noclegowych. A sportowo? Chciałbym, żeby Maja jako ta pierwsza z Bielska-Białej weszła do pierwszej setki WTA, pięła się jak najwyżej i wyznaczała drogę kolejnym naszym zawodnikom. Jestem też ojcem. Mam dwóch synów. Starszy trenuje tenis. Pewnie, że marzę, aby grał. Ale jeszcze bardziej chciałbym, żeby moje dzieci były szczęśliwe. Mam też nadzieję, że ciągle będą nam, tu w klubie i ogólnie w życiu, towarzyszyć pokora i zdrowie…
Rozmawiał: Tomasz Sowa