W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
RozmowaBB

Bielszczanin na siatkarskich (i nie tylko) salonach

Bielszczanin na siatkarskich (i nie tylko) salonach

W najbliższy czwartek Rada Miejska podejmie uchwałę o wpisaniu Wiktora Kreboka do Księgi Zasłużonych dla Bielska-Białej. Tomasz Sowa rozmwiałz nim w pomieszczeniach Beskidzkiej Rady Olimpijskiej, która była inicjatorem uhonorowania byłego siatkarza i trenera

O siatkówce mógłby mówić godzinami, bo na niejednym parkiecie rozrzucał kolegom piłki. Następnie został trenerem. Najpierw swojego ukochanego "Włókniarza" Bielsko-Biała, a potem męskiej reprezentacji, z którą awansował na igrzyska olimpijskie w Atlancie. Dziś Wiktor Krebok jest chodzącą legendą bielskiej piłki siatkowej. Człowiekiem, który sportowi poświęcił lwią część życia.

Pomieszczenia Beskidzkiej Rady Olimpijskiej. Wokół masa pamiątek ze sportowych aren. Wiktor Krebok zaprasza do stołu. Sięga po książkę, którą napisał.  

– Proszę, to dla pana. Wiele przy siatce i wokół niej widziałem. Pewnego dnia postanowiłem przelać te wspomnienia na papier. Tylko ograniczyłem je do naszego miasta.

Tomek Sowa: "Historia bielskiej siatkówki widziana okiem Wiktora Kreboka", już sam tytuł mówi, że nie jest to autobiografia…

Wiktor Krebok: Pewnie, że nie. Jest raczej opowieścią o naszym bielsko-bialskim przebijaniu piłki. O ludziach, którzy wprowadzali to miasto na siatkarskie salony. 

– Wypada więc wpierw zapytać, jak rodziła się bielska siatkówka.

– Trzy lata po moich narodzinach, jestem od niej starszy (śmiech). A tak poważnie, to za niedługo będzie osiemdziesiąt lat, jak przy zakładzie "Lenko" powstała pierwsza siatkarska sekcja z prawdziwego zdarzenia. Pracował tam pan Włodzimierz Trill, który przyjechał ze wschodu. I on zaszczepił wśród dziewczyn i chłopców siatkarskiego bakcyla. Grywali, gdzie tylko się dało. A to w Cygańskim Lesie, na boiskach kortowych. A to obok świetlicy zakładu "Lenko". Przy Domu Żołnierza i w Wapienicy też. Później z tego powszechnego poruszenia przyszły wymierne sukcesy. Po wojnie co prawda nie organizowano mistrzostw kraju, takich jakie znamy dzisiaj, ale Centralna Rada Związków Zawodowych stworzyła coś podobnego. No i RKS "Lenko", bo tak nazywała się drużyna, docierała nawet do finałów turnieju CRZZ. 

– A gdzie trenowała?

– W hali sportowej przy Słowackiego. To była jedna z największych hal w województwie. Gościła nawet reprezentację Polski, grającą z NRD. Wybudowano ją pomiędzy wojnami, ze składek społecznych. Ale po 1945 ulokowano w niej junaków, którzy z łopatami na ramieniu i piosenką na ustach pracowali m.in. przy budowie linii tramwajowych czy ulicy Piastowskiej. Śpiewali: "bo naszym zadaniem jest budować socjalizm". Mógłby pan zapytać, czemu akurat o nich wspomniałem. Bo oni tę halę niemiłosiernie zdewastowali! Kiedy się stamtąd wyprowadzali, była w opłakanym sanie. I taki obiekt otrzymał wielosekcyjny klub "Włókniarz", który przejął siatkarską drużynę z "Lenko". Halę - w zamian za własne boisko - mieli na początku lat 70. wyremontować bielscy budowlańcy, ale po potężnym pożarze w czechowickiej rafinerii przyszły odgórne decyzje, że robić im tego nie wolno. Znów po utworzeniu województwa bielskiego, w 1975 roku, trzeba było gdzieś ulokować siedzibę Wojewódzkiego Ośrodka Szkolenia Ideologicznego. Towarzysze stwierdzili, że najlepszym miejscem będzie hala sportowa przy Słowackiego. Tak straciliśmy ten obiekt.

– Wówczas najlepszy dla siatkarek i siatkarzy…

– Tak! Ale też miejsce wielu wspomnień. Początków siatkarskiej pasji, choćby mojej.

– Pamięta pan te swoje pierwsze przebicia?

– Wie Pan co pamiętam? Mirosławę Zakrzewską-Kotulę, która dołączyła do siatkarek BKS-u. Była połowa lat 50., kiedy zawołała mnie, bo chciała trochę pościnać piłkę. Działo się to tam, w tej hali przy Słowackiego. Stanąłem naprzeciwko, wyciągnąłem ręce - jak do przyjęcia - a ona huknęła. Ile w tym uderzeniu było siły! Zakrzewska-Kotula była wysoką, silną, a przy tym wszechstronną zawodniczką. Potrafiła uderzyć z każdego miejsca na boisku. Grała w reprezentacji. "Stal" z nią w składzie awansowała do pierwszej ligi. A ja miałem okazję odbić z nią kilka piłek. Ręce miałem obite. Czerwone jak barszcz. Ale warto było, bo tak kiełkowała moja miłość do tego sportu.

– Później były długie lata spędzone we "Włókniarzu". Wiernym był pan zawodnikiem.

– Szesnaście lat jako gracz. Kupa czasu! Byłem sprawnym mężczyzną, więc stosunkowo późno schodziłem z boiska. Grać skończyłem mając na karku 38 wiosen. Zostałem trenerem, choć zdarzało się, że rozpinałem bluzę z dresu, stojąc przy linii bocznej. To był mój sposób na Henia Kubicę, nieżyjącego już niestety, rozgrywającego BBTS-u. On jak widział, że łapię za zamek, to od razu zaczynał grać lepiej. Bał się, że go zmienię (śmiech). Ale generalne jako szkoleniowiec, zwłaszcza wtedy, uważałem, że nie mogę wchodzić na parkiet. Przecież gdybym coś zepsuł, to nie mógłbym wskazywać błędów swoim graczom. Jakby to wyglądało? Mieliby pełne prawo odpowiedzieć, że sam coś spieprzyłem.

– Pamiętne dni we "Włókniarzu" przyszły dopiero na początku lat 90.

– Były awanse. W sezonie 1992/1993 cieszyliśmy się w Bielsku-Białej z brązowego medalu mistrzostw Polski. Ale marzyła mi się reprezentacja.

– Marzenia się spełniają…

– Czy ja wiem? Stanowisko trenera męskiej kadry otrzymałem w 1994 roku. Nie przychodziłem jako żółtodziób, bo przecież dziesięć lat wcześniej byłem asystentem Huberta Wagnera. Przygotowywaliśmy chłopaków do startu na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles. Bojkot polityczny uniemożliwił im i nam start w USA. Minęło trochę czasu i stanąłem u steru "najważniejszej drużyny w kraju". I na swoje nieszczęście wywalczyłem kwalifikację olimpijską.

– Na nieszczęście?!

– Tak! Pojechaliśmy na turniej kwalifikacyjny do Grecji. Nie dawano nam szans na awans, bo ówczesny stan polskiej siatkówki, łagodnie mówiąc, nie był najlepszy. I myśmy niespodziewanie w tej Grecji wygrali z gospodarzami, a w kolejnych grach z Japończykami i Hiszpanami. Niespodzianka była wielka, bo na olimpijski występ czekaliśmy od 1980 roku. Kiedy wyjeżdżaliśmy do Atlanty, to pojawiły się oczekiwania, niczym rozsądnym nie poparte. Przecież ja za Atlantyk zabierałem najmłodszą drużynę igrzysk. Młodego Pawła Zagumnego, Piotrka Gruszkę, Damiana Dacewicza czy Marcina Nowaka. Oni mieli po dwadzieścia lat! Jak weszli na tę potężną halę, to niektórzy zwyczajnie się trzęśli. Może z przerażenia, może z emocji. Nie wiem. Zabrałem ich, żeby oswoić ich z otoczką igrzysk, bo miałem ustną umowę z prezesem, że przygotuję ich do docelowej imprezy, do igrzysk w Sydney. To był początek budowy.

– I nie doczekał ich pan jako trener…

– Dlatego mówię, że na swoje nieszczęście awansowałem do Atlatny. Tam trafiliśmy do grupy śmierci. Naprzeciwko tej młodej grupy wychodzili Amerykanie, Brazylijczycy, Kubańczycy czy Bułgarzy. Tylko Argentynie udało się urwać seta. Reszta wygrywała z nami po 3:0. Organizacyjnie też był bajzel. Zawodnicy mieli po dwie pary strojów, nie jakiś markowych, naszych, z Polsportu. One się zużywały. Na olimpijską eskapadę ubrano nas w dresy z firmy Adidas, a sponsorem igrzysk był Reebook, przez co, idąc na konferencje prasowe, musiałem zaklejać znaczek niemieckiej firmy taśmą, żeby czasem nikogo nie urazić. Przed igrzyskami nikt nie chciał z nami grać. Nie liczono się z polską siatkówką! Takie to były czasy! Dziś nie do pomyślenia. Tylko Ukraińcy godzili się na spotkania. Ci spryciarze mieli jednak w tym swój interes, bo czas okołomeczowy były dla nich okazją do handlu towarami, czytaj zarobku. Zaraz po olimpijskim występie pożegnano się ze mną. Występ zapisano po stronie porażek. Nie przywieźliśmy medalu, na który czekano. Ehh… szkoda słów! Młody zespół, którego dobry czas dopiero miał nadejść, według niektórych miał przywieźć złoto… Później na kolejny olimpijski awans czekano osiem lat. 

– Stał się pan ofiarą własnego sukcesu?

– Może. Ale z drugiej strony awans w 1996 roku pozwolił Polakom rozmawiać o udziale w Lidze Światowej. Otworzył furtkę. Gdy już na początku XXI wieku kadra grała mecze w tym turnieju, to w świat poszły niezapomniane obrazki. Publiczność bawiąca się w katowickim Spodku. Biało-czerwone barwy. Śpiewy. Transmisje telewizyjne w ogólnodostępnych kanałach. Pokazaliśmy, że na siatkówkę jest u nas popyt, że potrafimy się nią cieszyć. Świat to od nas małpował. Dzięki temu pojawili się sponsorzy. A skoro były pieniądze, to była szansa na rozwój. I jeszcze jedno. Mieliśmy kadrowe perspektywy. Rok po Atlancie Paweł Zagumny, Piotrek Gruszka, Paweł Papke czy Michał Chadała zostali mistrzami świata juniorów. Dwaj pierwsi wyjeżdżali do Bahrajnu bogatsi o doświadczenie z igrzysk, na które ich zabierałem. Dwaj następni trenowali z nami..

– Lata spędzone w Bielsku-Białej. Dwa lata z kadrą. A jakby to połączyć. Co Bielsko-Biała dało polskiej siatkówce? Kto jak kto, ale pan może znać odpowiedź na to pytanie.

– Przede wszystkim liczne grono reprezentantek i reprezentantów Polski. Od dekad, oczywiście z różnym natężeniem, grano przecież w naszym mieście ważne mecze. A to międzynarodowe, a to pucharowe. Mieliśmy i mamy sekcje żeńskie i męskie, które należą do krajowej czołówki. Nigdy nie schodziliśmy ze szkoleniem poniżej pewnego poziomu. W Bielsku-Białej zawsze był i jest dobry polityczny klimat do siatkarskiego działania.

– Co pan ma na myśli?

– A no w poprzednim ustroju politycy chodzili tu na boks, bo przynosił wielkie sukcesy i gromadził liczną publikę. Trochę po przemianach ustrojowych miejsce boksu zajęła piłka nożna. Dzięki politycznej popularności innych dyscyplin tacy ludzie jak ja czy Marysia Czylok, a wcześniej Trill – my, "siatkarscy wariaci" - mogliśmy spokojnie pracować. Bez ingerencji z zewnątrz. 

– Jeśli już jesteśmy przy polityce. Po wyborach parlamentarnych w 1997 został wiceprezesem Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki. Skąd krok w tym kierunku?

– Po igrzyskach znalazłem się w trudnej sytuacji. Nie miałem pracy. Rozmawiałem z prezesami klubów o możliwości zatrudnienia. Na próżno. Pojawiła się propozycja, by pójść w politykę. Przyjąłem ją, choć twierdzę, że jest większym złem niż nasza piłka nożna. Ale z drugiej strony można dzięki niej trochę spraw załatwić i naprawić. Z tego okresu udało mi się zostawić pamiątkę, choćby w postaci świadczeń olimpijskich, dziś błędnie nazywanych rentą bądź emeryturą olimpijską. Pracowałem przy ich tworzeniu. Sporo było dyskusji, przede wszystkim o sposobie i wysokości wypłacania pieniędzy dla medalistów z igrzysk. Byłem i nadal jestem zwolennikiem równego podziału. Bez względu na kolor krążka. Sam medal olimpijski jest przecież ogromnym sukcesem. Zresztą, zdobycie kwalifikacji, przy obecnych systemach, to już wielki wyczyn. A występ w finale? Marzenie każdego sportowca! Wielu z medalistów poświęciło większość życia, by osiągnąć ten sukces. Na moment dostawali się na piedestał, a potem czas zamazywał usuwał ich z pamięci. Były i takie przypadki, że po sportowej karierze klepali biedę. Kiedy w Polsce pojawiał się Juan Antonio Samaranch, to jeden z polskich mistrzów olimpijskich otrzymał zaproszenie na spotkanie, z nim ale nie miał garnituru i nie stać go było na bilet kolejowy. W taki sposób nie wolno było traktować medalistów. Ludzi, którzy dawali innym radość i poczucie dumy. Motorem prac przy świadczeniu olimpijskim był pochodzący z Bielska-Białej Marcin Tyrna i marszałek Senatu, Alicja Grześkowiak. Poprosili mnie, abym pomógł. Poczytałem jakie są rozwiązania w innych państwach, choćby na Węgrzech. Potem pracowaliśmy, dyskutowaliśmy. Cieszę się, że się udało.

- Dziękuję za rozmowę.

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart