To, co najbardziej mnie w tym temacie zadziwia, to nie, jak zawsze ta sama, chęć stłumienia wolności wypowiedzi ze strony pracodawców, przełożonych, różnych naczelników i szefów, ale akceptacja społeczna i zrozumienie dla knebla. No bo jak? Każdy ma mówić, co chce? To chaos będzie.
Czy urzędniczka miejska może publicznie wypowiadać się przeciw linii politycznej reprezentowanej przez aktualne władze miasta? Jeśli nie publikuje w tej sprawie postów w necie w godzinach pracy, to przecież może. Czemu nie? Czy może kandydować do sejmu z innej partii niż jej przełożeni? Może. Czemu nie? Konstytucja zabrania jej tego zabraniać.
Art. 31 ust. 3 Konstytucji RP mówi, że:
Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw.
Art. 54 ust. 1:
Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.
Art. 58 ust. 1:
Każdemu zapewnia się wolność zrzeszania się.
To samo dotyczy nauczycieli, pracowników domów kultury i wszystkich pracowników w ogóle.
Wyjątek stanowi służba cywilna, czyli pracownicy administracji rządowej, choć i oni na niezależnych portalach dyskutują z tymi ustawowymi zakazami, do jakiego stopnia są one konstytucyjne oraz przytaczają wyrok sądu, który pozwala urzędnikowi administracji rządowej na kandydowanie z listy partii politycznej.
My, którzyśmy dorastali w latach osiemdziesiątych, szczególnie wyczuleni jesteśmy na sprawy ograniczania wolności słowa, ponieważ wtedy, na pograniczu epok wydawały się one nam, ówczesnej młodzieży, wyjątkowo absurdalne i głupie. Ze zdumieniem więc słucham kolejny raz opinii ludzkich, że no, wiadomo, to jest urzędnik, więc nie powinien, to jest nauczyciel, więc nie wolno, to jest jego szef, więc ma prawo domagać się skasowania postu w sieci.
No właśnie, udostępnianie treści związane z pracą? Nie ma w tym nic złego. Każdy się lubi pochwalić swoim sukcesem, a on jest często związany z pracą. Problem się zaczyna, kiedy pracodawca wymaga, mniej lub bardziej wprost, żeby twoja, pracowniku, prywatna przestrzeń internetowa, stała się przestrzenią firmy. A więc wolno ci tam publikować, pod własnym, prywatnym imieniem i nazwiskiem tylko to, czego chce firma. Firma ci płaci, więc kupiła sobie twoje imię i nazwisko oraz twoją prywatność. Gdzie jest granica między zatrudnianiem człowieka, a posiadaniem go?
To jest chyba to, przed czym chce nas bronić konstytucja, która przecież wprost wynika z całej tej ewolucji praw ludzkich w naszej kulturze, która nas tu doprowadziła. Chce bronić nieprzekraczalności granicy, za którą zaczyna się posiadanie drugiego człowieka, rodzaj niewolnictwa. Jawne wyrażanie poglądów, możliwość kształtowania rzeczywistości innej niż chcieliby ci, którzy ci płacą, to jest to, czego nie wolno ludziom, którzy nie mają praw do samych siebie. Akceptacja knebla jest początkiem akceptacji niewolnictwa. Nihil novi sub sole.
Totalną aberracją wobec naszej kultury jest, że banowanie w życiu publicznym tych, którzy mają poglądy inne niż władza, również spotyka się ze zrozumieniem. Tu najbliżej mi będzie podać swój własny przykład. Był czas, kiedy nie mogłem oficjalnie wystąpić w jakimkolwiek charakterze w żadnej placówce miejskiej w Bielsku-Białej, bo moje publiczne wypowiedzi nie spodobały się władzom. Na początku nie mogłem uwierzyć. Sprawdzałem, dopytywałem.
– No nie przychodź, bo ja potem będę mieć kłopoty. To oni dzielą pieniądze.
– Niestety, jeden punkt z naszego projektu został wykreślony. Wszystko zostaje, jak miało być, tylko ty nie prowadzisz warsztatów. Pani dyrektor domu kultury nie zgodziła się. Wiesz, dlaczego.
Nie sądzę, żebym był wyjątkiem. Wiem, że nie byłem. Lista niezapraszalnych rośnie w miarę, jak władza obrasta w pewność siebie. Z czasem wystarczy, że masz niewłaściwych znajomych. Że ktoś widział cię z kimś na ulicy. Granica przesuwa się, jeżeli nikt jej nie broni.
Podawane mi to było w sposób naturalny, jako coś oczywistego, co przecież powinienem zrozumieć. Nie miałem pojęcia, jak się wobec tego zachować. Co więcej, gdy opowiadałem o tym, słuchacze również często reagowali zrozumieniem. No tak musi być.
I nie wiem, dlaczego nie umiem się z tym pogodzić. Może to ze mną coś nie tak.