Gdy na sobotnim koncercie zamykającym 26 Festiwal Kompozytorów Polskich ze sceny spłynęły w rytmie raz, dwa, trzy, nuty walca Wojciecha Kilara z „Ziemi Obiecanej” przed oczyma zaczęły przesuwać się liczne obrazy. Najpierw te z genialnego filmu Andrzeja Wajdy. Potem z Łodzi przeniosłem się do właściwej Ziemi Obiecanej. Na ulice Jerozolimy i Jaffy, starej dzielnicy Tel Awiwu, miejsca mej podróży z maja tego roku i aktualnego celu rakiet wystrzeliwanych ze Strefy Gazy. Potem wspomnienia przeniosły mnie do Tunisu, gdzie podczas urlopowego wypadu na początku wakacji zaprowadziło mnie fejsbukowe zaproszenie znanego wówczas tylko z facebooka księdza.
Co w mej historii łączy film, Izrael i Tunis? Marzenia. W filmie marzenia trzech przyjaciół o sukcesie i bogactwie, które miały się ucieleśnić na zakupionej działce w postaci fabryki. W Izraelu ucieleśnienie zarazem obietnic oaz marzeń, tych z Pięcioksięgu Mojżesza i tych z przełomu XIX i XX wieku. A w Tunisie? Marzenia o nowej Ziemi Obiecanej, o leżącej za morzem Europie.
Zaczęło się banalnie, od mojego wpisu na „fejsie”, że właśnie dotarłem do hotelu w Hammamecie i zaczynam tygodniową przerwę w zawodowej harówce. Algorytm zawiódł na mój profil księdza Przemka Szewczyka, zarządzającego prowadzonym w stolicy Tunezji, nota bene przez łódzkie stowarzyszenie Domus Orientalis, domem dla migrantów z Afryki Subsaharyjskiej.
Zaprosił mnie do siebie do Tunisu, który w oczach wielu przybywających z głębi Afryki migrantów, jawi się jako przystań w drodze do nowej Ziemi Obiecanej. Z kilkoma poznanymi tam młodymi ludźmi z Wybrzeża Kości Słoniowej zjadłem przyprawiony świetnie obiad. Po czym zabrali mnie gdzieś na obrzeża miasta, do ukrytego wśród ciągu budynków w zabudowie szeregowej, w prywatnym mieszkaniu, tajnego baru dla nielegalnych emigrantów.
Nielegalna emigracja, sceny znane nam z telewizji, chyba główny motyw kończącej się właśnie i na szczęście kampanii. Budzą strach, poczucie zagrożenia… Te tłumy różniących się od nas kolorem skóry najczęściej młodych mężczyzn. Sfrustrowanych, zdeterminowanych czasem agresywnych. Tłum przeważnie wygląda groźnie, zwłaszcza gdy ci, którzy go tworzą nie mają już nic do stracenia.
Rozmawiamy. Nie o drodze zza Sahary do Tunezji. Nie o tym, co zostawili za sobą. Nie o oczekiwaniu na przemyt, jak na przewóz bydła. Nie o strachu przed śmiercią w falach. Nie o pracy tu w Tunezji za głodowe stawki, w oczekiwaniu na swoją kolej. I nie o tym, że tych, którzy już przeprawili się przez morze, i nie zginęli, spotkało tak właściwie tylko rozczarowanie. A przed swymi bliskimi, którzy całymi rodzinami zrzucali się na opłacenie przemytników, udają, że wszystko jest w porządku. I nie o tym, że chociaż ci z tej strony morza już wiedzą, że Europa nie jest Ziemią Obiecaną, nie ma już powrotu o własnych siłach.
To wszystko opowiada mi ksiądz Przemek, opowiadając o swej pracy tutaj. Pracy nad tym, by przystań w drodze do nikąd stała się punktem zwrotnym. Poprzez szkolenia zawodowe, poprzez zbiórki na założenie u siebie small biznesu, przez organizację imprez kulturalnych uczących odkrywanie własnej tożsamości. Jak udany projekt budowy rodzinnej chlewni w Kamerunie.
Lecz o tym teraz, tu, w nielegalnym barze, nie rozmawiamy. Tutaj dominują tematy barowe. Z Przemkiem opowiadamy o Polsce, o naszej Ziemi Obiecanej. Puszczamy im naszą muzykę. Spodobała się, zwłaszcza Golec uOrkiestra. Podchwytują refren: „Crazy is my life” Mówią, że to o nich. Nadchodzi wieczór, wsiadam do taksówki. Jadę na dworzec, wracam do Hammametu lokalnym busikiem. Zabieram z sobą otrzymany prezent – butelkę wypełnioną orzeszkami. Prezent od tych, co nie mają nic. Orzeszki już zjedzone. Do pustej butelki wkładam ten tekst i rzucam w morze internetu. Może ktoś wyłowi i przeczyta.