W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

4 czerwca - data dla kibica niezwykła

4 czerwca - data dla kibica niezwykła

Szesnaście lat czekania. Całe pokolenie, które mundiale z udziałem Polski znało tylko z opowieści taty czy wujków, nagle otrzymało szansę przeżycia mistrzowskich emocji. Mogło na własnej skórze przekonać się jak inne są to mecze. Był 4 czerwca 2002. Miałem wtedy czternaście lat. Ze szkoły biegłem na złamanie karku, bo mecz rozpoczynał się około godziny trzynastej. Nie pamiętam, czy po drodze coś nie wypadło mi z plecaka, a nawet jeśli, to pewnie przeleciało mi przez myśl: „walić to!”. I gnałem dalej. Jak dla tysięcy kibiców urodzonych pod koniec lat 70., w latach 80. i 90. tamtego dnia wszystko, co przyziemne, zeszło dla mnie na dalszy plan.

Pierwszy raz w swoim życiu miałem obejrzeć, bardzo świadomie, Polaków na mundialu.

Gospodarzy z Korei Południowej mieliśmy pokonać. Jechaliśmy na mistrzostwa do Korei i Japonii po fantastycznych eliminacjach, w których błyszczał Olisadebe. Jerzy Engel zapowiadał, że przywieziemy mistrzostwo. Może i miał ku temu jakieś powody, patrząc, jak szybko wywalczyliśmy awans i jakich rywali mieliśmy w grupie: oprócz gospodarzy, byli jeszcze Amerykanie i Portugalczycy. Korea miała być przystawką. A okazała się szpilką, która przebiła – napompowany do granic możliwości – balon oczekiwań.

Tak sobie myślę, że 4 czerwca 2002 roku jest początkiem niewytłumaczalnego, narodowego zjawiska, które towarzyszyło nam przez kolejne lata i turnieje. Jest związane z pierwszym „meczem otwarcia”, po którym graliśmy „spotkania o wszystko”, a później ten o honor. No, może poza niezapomnianym Euro 2016. Bo w całej tej historii porażki z Koreą Południową najgorsze jest to, że lata mijały, a – szczególnie media i eksperci – nie wyciągnęliśmy z tego 0:2 wniosku.

Przed mundialem w 2006 roku w grupie bano się tylko Niemców. Ekwadorczyków mieliśmy pokonać, bo przecież kilka miesięcy przed mistrzostwami, towarzysko, strzeliliśmy im trzy bramki, nie tracąc żadnej. Pierwszy mecz, gwizdek i… znów skończyło się 0:2. Dwa lata później na Euro 2008 złudzeń nie było. Niemcy, nasz pierwszy rywal, faktycznie był poza zasięgiem. Ale już w 2018, gdy graliśmy w Rosji, oczekiwania i przewidywania znów napompowały balon do rozmiarów wręcz niebotycznych. Pewnie dlatego huk, jaki rozbrzmiał po jego przebiciu, był słyszalny od Bałtyku po Tatry. Bo Senegal dla kadry Nawałki – tej najlepszej reprezentacji od lat – znów miał być przystawką. Okazał się torturą. Kolejną powtórką z Korei, a przecież miało być tak pięknie. Tomasz Hajto, dziś ekspert, jeszcze przed mistrzostwami pisał na swoim profilu w mediach społecznościowych:

„Kolumbia, Senegal, Japonia, Polska. Awans jest pewny, jesteśmy faworytem”.

A skończyło się 1:2, porażką w „meczu o wszystko” i odpadnięciem z mundialu.

Dla mnie i moich rówieśników-kibiców 4 czerwca 2002 roku, być może na zawsze, stał się synonimem zawodu. Jedną z pierwszych, naprawdę wielkich, kibicowskich porażek. Uwierzyłem medialnym przekazom i wypowiedziom znawców. Jechałem na tym samym koniu, na którym siedział Jerzy Engel ze swoim „Futbolem na tak”. Biegałem do kiosku po Skarby Kibica. Zbierałem karty czy naklejki z reprezentantami. Grałem z kumplami na boiskach, gdzie na moment stawałem się Dudkiem, Krzynówkiem czy Olisadebe. Byłem zafiksowanym piłką nastolatkiem i żyłem nadzieją.

A potem czytałem, co mówią o tym meczu piłkarze i trenerzy. Selekcjoner twierdził, że słabo zagrali napastnicy. Tomasz Hajto zauważył mnóstwo drobnych pomyłek sędziego. Piotr Świerczewski twierdził, że mimo porażki graliśmy dobrze. Jerzy Dudek wspominał o nowych piłkach Adidasa, które latały „jak pocisk”. Pisano o Portugalii, że może się uda. Rozerwany balonik próbowano jeszcze posklejać. Wielu kibiców chwilowo odzyskiwało wiarę. I znów – bum! 0:4 i „mecz o honor” z USA.

I pewnie mógłbym za tę kibicowską naiwność obarczać wiek. Nastoletnią prostoduszność. Tyle że podobne stany i oczekiwania towarzyszyły mi później, kiedy byłem już starszy. Bo ten splot zdarzeń, którego kumulacją był 4 czerwca 2002 powtarzał się regularnie, aż do Euro 2020.

Niezwykły to dzień w kalendarzu polskiego kibica…

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart