Nie ma chyba nikogo, kto lubi znaleźć się w idiotycznej sytuacji. No chyba że sam tę sytuację tworzy, aby mieć uciechę z reakcji innych, czyli tych którzy tego nie lubią.
Ale zdarza się, że nieracjonalne zjawisko, którego początkowo nijak nie da się pogodzić ani ze zdrowym rozsądkiem, ani z doświadczeniem pokoleń nawet, zaczyna się utrwalać, zadomawiać, aż osiąga poziom na co dzień już niezauważalny, wręcz w odczuciach – naturalny. I tak sobie trwa, powszedniejąc i szokując coraz to mniejszą i mniejszą grupę. Przykład? Chociażby zjawisko politycznej poprawności, które mości się już od wielu lat, na początku szokując, a teraz – no cóż – oburzając w zasadzie już mniejszość. Czasem dotyczy to kwestii wymuszonych przez rozwiązania polityczne, czasem przez obyczajowe. W zasadzie cały świat wokół wypełnia się takimi narzucanymi nam przekonaniami i wartościami, z którymi się nie zgadzamy, podskórnie chcielibyśmy właściwie zapytać „co ja tutaj robię?”, ale nie pytamy. I tak sobie trwamy w idiotycznych sytuacjach, bo nam się nie chce, bo inni też trwają, bo co to zmieni…
I nie jest to znak tylko współczesnych czasów. Przykład? Trzy dekady temu miała miejsce sytuacja, której zostałem mimowolnym aktorem. A było to tak: ostatnie lata czasu słusznie minionego, raczej jesień. Jeden z typowych sklepów samoobsługowych tuż przed zamknięciem. Towaru niewiele, nawet jak na ówczesne standardy Na zewnątrz zmierzch. Jedna z ekspedientek stoi już przy drzwiach i za pomocą łucznika wykonuje funkcję zaworu zwrotnego: tylko wypuszcza, nie wpuszczając nikogo. W sklepie zostało nas już tylko troje: mężczyzna z wąsem w grubych okularach lat ok. 40, kobieta w podobnym wieku i ja – w owym czasie jeszcze student wysłany po jakieś mleko czy coś podobnego. W pewnym momencie zamieszanie. Pomiędzy kasy, takie duże metalowe, popielate z wielkimi klawiszami, stojące w stanowiskach z płyty paździerzowej z ciemnobrązową okleiną, wjeżdża pchany komisyjnie przez dwie ekspedientki sklepowy wózek wypełniony po brzegi… kawą. Sklep już po godzinie zamknięcia, ale towar zgodnie z przepisami trzeba natychmiast wystawić do sprzedaży. Patrzymy we troje, co dalej, a tu jedna z ekspedientek, korpulentna pani w białym kitlu i z trwałą na głowie udekorowaną czepkiem siada za jedną z kas, a druga zamyka za nią drzwiczki paździerzowego stanowiska na zasuwkę i następnie obsypuje ją wokół paczkami kawy pakowanej po 10 dkg. Do pełna. My, klienci, rozumiejąc już, o co chodzi, stajemy karnie w kolejce do kasy i czekamy na sygnał. W końcu jest, wraz z informacją, że zgodnie z przepisami sprzedawać można tylko po dwie paczki kawy na osobę. Jestem trzeci w kolejce, czyli ostatni. Pierwsza kupuje kobieta, płaci, odbiera resztę i wędruje za mnie, na koniec kolejki. Mężczyzna podobnie i ja tak samo. Za każdym razem kasowanie, wydawanie reszty. Wszyscy grają swe role bez zbędnych słów, ze znudzonymi minami; my gramy klientów, one ekspedientki. Nikt się nie ekscytuje, nikt nie emanuje radością ani zdenerwowaniem. I tak krążymy we trójkę, krążymy w bladym świetle sklepowych jarzeniówek w tym idiotycznym tańcu.
Pieniądze skończyły mi się po siódmym albo ósmym kółku. Pani przy drzwiach z kamienną twarzą wypuściła mnie na zewnątrz. Pozostała dwójka kupowała dalej, a ja wróciłem do domu z przypadkowym trofeum.
I dziś jestem pewien tak samo jak wówczas, że wszyscy uczestnicy tej dramy mieli wewnętrzne przekonanie o jej idiotyczności, ale każdy grał swoją rolę bez jakichkolwiek oznak najmniejszego buntu. Kawę obecnie już można kupić, ale czy ludzie się zmienili? Czy ja się zmieniłem?