Lotnisko we Frankfurcie, które kojarzy mi się z najsławniejszymi starożytnymi portami morskimi, bramami do świata. Jest potężne. Wyobrażam sobie, że przejście go w całości jest jak niezwykła podróż. Jest hipnotyzujące. Z tymi tysiącami ludzi z wszystkich kontynentów, krajów, kultur, z których każdy dokądś zmierza, ma sprawy, ma pragnienia, cele, które chce osiągnąć. Z tymi nazwami miast z tylu zakątków Ziemi.
Nasz nauczyciel geografii w podstawówce, na kółku geograficznym w roku 1984, robił nam konkurs. Rzucał nazwy miast, a my przypisywaliśmy je do krajów. Acapulco – Meksyk, Samarkanda – Uzbekistan, Montevideo – Urugwaj, San Juan – Puerto Rico, Limerick – Irlandia, Kingston – Jamajka, Freetown – Sierra Leone. Kto zgadł, dostawał punkt. Kto wygrał, mógł wybierać, które slajdy będziemy oglądać. Chiny. Nauczyciel gasił światło i włączał projektor, rzucając na ekran zdjęcia pól ryżowych i rzeki Jangcy. Świat był rzeczą cudowną i niedostępną. Był marzeniem.
Z głośników na lotnisku we Frankfurcie wyczytywane są nazwy tych miast, które wtedy, na geograficznym kółku w szkole nr 27 w Bielsku-Białej, brzmiały prawie tak samo, jak nazwy baśniowych krain.
Jakżeż my rozumieliśmy Robinsona Cruzoe, który, wbrew surowym przestrogom, gdy się tylko nadarzyła okazja, uciekł z domu, porzucił swoją nudną Anglię i zaciągnął się na statek płynący na dalekie morza.
Pasażerowie udający się do Acapulco proszeni są o udanie się do bramki nr 78.
Czekam. Czytam. Widzę, że facet też czyta. Zerkam, co czyta. Wiersze Walta Whitmana. Ciekawe. On zerka, co ja czytam. Przypadki Robinsona Cruzoe. Uśmiechamy się, że tak zerkamy. Pierwsze słowo, drugie. Rozmowa się klei. Jest podróżnikiem. Pisze reportaże, książki o podróżach. Zjeździł cały świat. Gadamy o Robinsonie. O nauczycielach geografii. O podróżach. O świecie.
Pułapką podróżowania jest powierzchowność. Nie od razu się człowiek orientuje. Dopiero kiedy mija pierwsza, druga, trzecia fascynacja. Miasta, krajobrazy, muzea, atrakcje, miasta, krajobrazy, muzea, atrakcje. I tak w kółko. A wszystko po troszeczkę. Nawet jeśli się jest wnikliwym reporterem, jak głęboko można wniknąć, będąc w kraju miesiąc, dwa? Rok? Nawet dwa lata. Nawet bardzo intensywnie rozmawiając i poznając ludzi.
- Zorientowałem się bardzo późno – mówi – że podróżnik jest z natury ignorantem. To zawsze obcy, który wpadł tymczasem. Zawsze gość.
Podróżnik, jak Robinson, zawsze ląduje na bezludnej wyspie. Niby ma wszędzie znajomych, przyjaciół, jak marynarz dziewczynę w każdym porcie, ale one wszystkie są ulotne, jak wspomnienia z podróży. A ponieważ ciągle podróżuje, również u siebie, w miejscu, w którym mieszka, relacje międzyludzkie rozwiewają się w stan ulotności.
A jednak nie potrafi, nie chce zrezygnować. Może to rodzaj silnego nałogu. Odurzanie się światem.
Uderzające jest, kiedy się czyta „Robinsona Cruzoe” w wieku dojrzałym, że Robinson nie pyta Piętaszka, jak on ma naprawdę na imię. W ogóle nie jest tym zainteresowany. To tubylec. Robinson od razu nadaje mu przez siebie wymyślone imię i nigdy potem nawet przez chwilę nie najdzie go refleksja, że może ten człowiek już się jakoś nazywał, więc my też nigdy się tego nie dowiemy. Robinson nie przedstawia mu się, jako Robinson. Przedstawia mu się, jako pan. Sahib.
Sporo ludzi tak podróżuje. Na całym świecie spotykają jedynie Piętaszków, dla których są panami i paniami. Nie potrzebują niczego więcej. Chcą odpocząć. Chcą, żeby ktoś im podał kawę i posprzątał pokój. Nie ma w tym przecież nic złego. Nic niewłaściwego. W ogóle nie. Po prostu podróż w świat jest czymś innym niż wydawało się nam, gdy oglądaliśmy slajdy na kółku geograficznym. Sama w sobie nie jest żadnym poznawaniem świata. Jest oglądaniem świata. Jest patrzeniem w morze i słuchaniem szumu fal. Jest siedzeniem na lotnisku i gapieniem się na ludzi i na samoloty. Jest pobieżnym oglądaniem architektury podczas spaceru po mieście. Jest robieniem zdjęć po to, żeby ich potem nigdy nie obejrzeć. Jest odurzaniem się światem. Jest krótką ucieczką. Potrzebną, fajną, dobrą.
Ale ta prawdziwa podróż odbywa się tutaj. W miejscu, gdzie jesteśmy. W miejscu, z którego wyjeżdżamy na wakacje i do którego wracamy. W którym znamy ludzi i relacje, i nawet, jeśli nie potrafimy nazwać, wiemy, o co chodzi. Ta podróż niepowierzchowna, ta w głąb, ta najrzeczywistsza jest tylko tu.
Pomyślałem, że moja prababcia, która przez całe swoje życie nigdy nie wyszła poza kraniec wsi, a więc znała każdy w niej kamyk, każdy zagon, drzewo, strumień, każde zagłębienie w ścianie każdego domu (nie oglądała! Znała!), wiedziała o świecie więcej niż najwięksi podróżnicy wszechczasów.
Mój lotniskowy towarzysz całkowicie zgodził się z tą myślą. Wróciliśmy do czytania.