Pierwszy raz na meczu tej drużyny byłem na boisku w Komorowicach. Był to mecz Pucharu Polski z nieistniejącym już chyba dziś klubem o malowniczej nazwie Kabel Kraków. Ceramed kontra Kabel… Cóż, takie to były klimaty końca lat dziewięćdziesiątych.
A potem przyszedł pierwszy raz, gdy poproszono mnie o pomoc. Zadzwonił ówczesny prezes, Marian Antonik, bo po awansie do drugiej ligi (odpowiednik dzisiejszej pierwszej) w klubie po prostu zabrakło pieniędzy i całkiem poważnie rozważano wycofanie się z rozgrywek. To mógł być koniec klubu. Dotychczasowi właściciele i sponsorzy nie byli w stanie udźwignąć zwiększonych kosztów i trzeba było rozpocząć szybką akcję ratunkową. Wtedy właśnie powstało, w gronie pasjonatów i przyjaciół klubu, stowarzyszenie o nazwie Towarzystwo Sportowe Podbeskidzie. Nazwę Podbeskidzie wymyśliliśmy wspólnie z Antonikiem, także dlatego, by łatwiej było pozyskać nowych sponsorów i wsparcie prezydenta Krywulta. Udało się, stowarzyszenie, którego zostałem wiceprezesem przejęło prowadzenie drużyny, utrzymało ligę a Podbeskidzie na stałe wpisało się w sportowy pejzaż miasta i regionu.
Po trzech latach zrezygnowałem z pracy (społecznej!) w zarządzie klubu, bo nie chciałem mieć nic wspólnego z korupcyjną atmosferą, która wówczas zżerała całą polską piłkę. Już wkrótce okazało się, że moja próba walki z korupcją i podjęte wówczas działania były dużym atutem w walce o przeżycie Podbeskidzia. Prokuratura a potem PZPN postawiły zarzuty ówczesnemu prezesowi TSP, klubowi groziła karna degradacja - to mógł być koniec klubu. I wtedy ktoś, chyba wiceprezes Szymański, wpadł na pomysł, by pełnomocnikiem klubu w kontaktach z Komisją Dyscyplinarną PZPN zrobić właśnie mnie, który sprzeciwiał się korupcji zanim to stało się modne. I zadziałało: klub wziął na klatę odpowiedzialność za niecne praktyki działaczy, kara okazała się stosunkowo łagodna a TSP utrzymało się w lidze.
A potem zaczął się najlepszy okres w historii Podbeskidzia. Do dziś jestem dumny z tego, że byłem jego częścią jako prezes klubu. Awans do Ekstraklasy, półfinał Pucharu Polski, moda na Podbeskidzie w mieście i regionie, wejście „z buta” na piłkarskie salony – tego się nie zapomina! Ale po utworzeniu spółki akcyjnej i przyciągnięciu do klubu dużych prywatnych akcjonariuszy i sponsorów (Murapol i Grupa Żywiec) przyszedł czas na kolejne rozstanie. Nie należę do ludzi, którymi da się sterować z jakiegokolwiek gabinetu, a że w Ratuszu nie mogli się z tym pogodzić – nasze drogi musiały się rozejść. Ale z Podbeskidziem pozostałem na dobre i na złe.
No właśnie – na złe. Takiego chaosu i braku kompetencji jak w ostatnich miesiącach ten klub jeszcze nie doświadczał. Efekt jest przerażający: po ponad dwóch dekadach spędzonych w Ekstraklasie lub I lidze, klub spadł na trzeci szczebel rozgrywkowy. To może być koniec klubu. Dla jasności powtórzę jeszcze raz: źródłem problemu nie jest ten czy inny prezes, trener, piłkarz. Źródło problemu leży na poziomie właścicielskim i bez jego rozwiązania ciężko będzie o zmiany na lepsze.
Po co to wszystko piszę? Bo Podbeskidzie bywało już w bardzo trudnej sytuacji. I zawsze wtedy zjawiali się ludzie, którzy wiedzieli co zrobić, by klub uratować. Na drugi plan schodziły osobiste urazy, różnice, ambicje. Dwa razy brałem udział w takiej akcji ratunkowej. I zastanawiam się, co zrobiłbym, gdyby ktoś zadzwonił i spytał, czy wiem jak kolejny raz uratować klub.
No ale tym razem nikt nie zadzwoni.