Podczas wakacyjnych wyjazdów mogą się zdarzyć rzeczy naprawdę różne: takie które nas zaskoczą, rozśmieszą albo nawet wyprowadzą z równowagi. Ale mogą zdarzyć się i takie, które nas zadziwią.
Osobiste wakacje już gdzieś tam z tyłu głowy chowają się w pamięci. A w tym roku przywiozłem z nich, oprócz pamiątek dla wnuków i masy zdjęć, także wspomnienie sytuacji co najmniej dziwnej właśnie. Ale po kolei…
Polskie wybrzeże, upał, pora obiadowa. Trzeba coś zjeść. Zaglądamy do dużej restauracji, zamawiamy. Tym razem bez ryby. Ja skusiłem się na spaghetti, a dokładnie spaghetti bolognese. Po kilkunastu minutach oczekiwania możemy zacząć jeść. Wokół pewne zamieszanie, ludzie krążą między stołami, szukając wolnych miejsc, chociaż tych przecież nie brakuje. Okazało się zaraz, skąd ten ruch, otóż poszukiwane były miejsca z widokiem na telewizor zawieszony na jednej ze ścian. A okazało się w tym momencie, gdy nagle większość osób w sali stanęła na baczność i zaczęła śpiewać hymn Polski. No tak – mecz! Siatkarski finał! Kompletnie w wakacyjnej atmosferze oderwałem się od rzeczywistości medialnej i po prostu zapomniałem.
Ja znalazłem się w mniejszości, czyli kilkunastu osób, które uznały, że śpiewanie hymnu z ustami pełnymi makaronu chyba nie jest najlepszym pomysłem i na pewno nie jest w stanie udźwignąć szacunku należnego Mazurkowi Dąbrowskiego. Ci jedzący, czyli m. in. my, patrzyliśmy po sobie, chociaż powstrzymaliśmy się od czynności jedzenia, która wydawała się niestosowna w tej chwili. Po dwóch zwrotkach kibice usiedli i wzięli w dłonie szklanki piwa. Hymn Francji już nie zrobił na nich najmniejszego wrażenia. A ja zostałem nieruchomy z widelcem i łyżką w dłoniach, no bo Marsylianka to też symbol godny szacunku przecież, czekając na zakończenie i możliwość kontynuacji konsumpcji. I tak po jakimś czasie wróciliśmy – kibice do kibicowania, a głodni do jedzenia. Przy czym oczywiście jedno nie wyklucza drugiego.
Z tego co zauważyłem, jeden ze stolików zajmowała niemiecka rodzina. Trudno nie było zauważyć zdziwienia w ich oczach podczas całej sytuacji.
Nie ukrywam, że zdziwił mnie taki objaw patriotyzmu. Śpiewanie na baczność hymnu narodowego przed telewizorem w lokalu gastronomicznym zakończone piwnym toastem z całkowitym brakiem jakiegokolwiek szacunku dla hymnu drużyny przeciwnej – to raczej nie budzi pozytywnych skojarzeń. Oczywiście nie mnie oceniać innych, a tym bardziej kogokolwiek uczyć patriotyzmu i sposobów jego okazywania, ale ja czułem się w tej sytuacji po prostu nieswojo. Nie przystawała ona do mojego własnego, intymnego poczucia patriotyzmu, który z jednej strony był mi wpajany przez innych, a z drugiej budowałem go sam przez bez mała kilkadziesiąt lat. No bo gdzie tu – że tak górnolotnie to ujmę – miejsce dla historii i tradycji naszego narodu, a nawet jego martyrologicznych, nierzadkich przecież momentów? Pozostaje w zasadzie tylko poczucie wspólnoty wyzwalane przez sport, takie bardziej ludyczne. I to mnie właśni dziwi…